stitcherLogoCreated with Sketch.
Get Premium Download App
Listen
Discover
Premium
Shows
Likes

Listen Now

Discover Premium Shows Likes

wangin blog

23 Episodes

9 minutes | Mar 28, 2022
Krucha życzliwość
❖Posłuchaj w interpretacji autora❖ Nagłówek doskonale wkomponował się w ciąg obaw, jakie towarzyszą mi od pewnego czasu. Coraz dłuższym cieniem kładzie się niepokój o kruchość naszych postaw, który teraz wybrzmiał dosyć przewrotną nutą, gdy czytałem te słowa: Dlaczego niemal od początku zbrodniczej inwazji putinowskiej armii tak wielu z nas głośno kracze, przepowiadając, że rychło wyczerpią się zasoby zrozumienia i życzliwości naszych rodaków dla uchodźców z Ukrainy? Nie nazwałbym tego „krakaniem”. Może wystarczy doświadczenie wyniesione z licznych porywów narodowych, po których wkrótce nie było śladu? W przeciwieństwie do tego, co pisze Waldemar Paś, nie popadam w długoterminowe uniesienie nad ogromem polskiego miłosierdzia wobec ofiar agresji zbrodniarza Putlera. Przynajmniej nie rozciągam, jakże szlachetnego porywu serc, na nieustające „jakoś to będzie”. Jestem dumny z rodaków, bardzo cieszy mnie ich pospolite ruszenie, siła bratniej pomocy i chciałbym, żeby jak najdłużej trwał ten dowód człowieczeństwa w praktyce.  Są jednak chwile, gdy zbyt wyraźnie widać, że rząd ma ochotę, co najwyżej, wypiąć pierś pod ordery należne zwykłym ludziom, naszym sąsiadom, kolegom z pracy i z podwórka, ze szkoły, z grupy przyjaciół na portalu społecznościowym. Najmniej troszczy się o sensowne rozwiązania systemowe kwestii uchodźców, bo one kiepsko przeliczają się na zysk polityczny. W ten sposób w dobre emocje i poczucie solidarności wdziera się zwykły racjonalizm i tłumi powszechne działanie. Paś zarzuca, że uwielbiamy marudzić, a malkontenctwo jest naszą naturą, co chętnie podkreśla: Od wielu dni, również na naszych łamach, wciąż czytam, że festiwal polskiego altruizmu, zaangażowania, dobroci lada chwila się skończy. Zastąpią go ksenofobia, wypalenie niosących pomoc wrażliwców, a na powszechnej apatii i niechęci do gościń i gości z Ukrainy kapitał polityczny zbije PiS. I dalej już samo się będzie kręcić: PiS na amen dobije niezależne sądy, wygra trzecią kadencję, wprowadzi zamordyzm na dekady. Może warto zastanowić się, ile w tym podejściu narzekania na wyrost, a ile zwykłego doświadczenia, wyniesionego z najnowszej historii. Do tego dodałbym szczyptę rozumu. Pomijając idiotyczną formę „gościń”, która wywołuje we mnie wysypkę godną pokuty wielkopostnej, wypada zapytać, co nasze państwo ma do zaoferowania ukraińskim kobietom z dziećmi? Pracę na etacie za pensję przeliczalną na koszty życia? Zasiłek, który pozwoli na start ku rzeczywistej samodzielności? A może tylko miejsce w domu samotnej matki? Albo ocieplany namiot na chwilę pierwszego od kilku dni ciepłego posiłku? Gdy już ostygnie zapał obywatelskich postaw, prawdopodobnie wypełznie realny i wszechogarniający brak, z którym sami zmagamy się od zawsze. Przypomnijmy zapaść w służbie zdrowia, którą wszystkie rządy mają głęboko w poważaniu, bo na tym nie ugra się głosów suwerena. Porażkę systemu ubezpieczeń społecznych, woniejącą zgniłym kartoflem od dekad. Brak miejsc w żłobkach i przedszkolach, który od lat dotyka polskie dzieci. Obniżamy systematycznie poziom edukacji pod ciężarem kolejnych deform i uciekania nauczycieli z zawodu. Ceny mieszkań szaleją mimo galopującej inflacji, a i tak jest ich wciąż za mało. Czy naprawdę ten naród rzekomych malkontentów, żywi się wyłącznie marudzeniem? Potrzebuje ideowej ksenofobii? Tu wystarczy racja bytu i zwykłe prawa ekonomii.  Ukraińscy goście często będą lepiej wykształceni od rodzimych dezerterów edukacji i wiedzy, od cwaniaków i lewusów, których tu nie brakuje, więc nie będą zadowoleni wykonując najprostsze czynności czy zasilając najmniej płatne zawody, bo nie po to się kształcili i zdobywali praktykę. Jeśli polskie kobiety skarżą się na szklany sufit w pracy, na niższe zarobki w stosunku do płac mężczyzn, jakie skargi wniosą Ukrainki w odniesieniu do naszych rodaczek? Tym bardziej, że za chwilę minie im pierwszy szok związany z destrukcją miejsc dotychczasowego życia, a wola rozpoczęcia nowego etapu doda sił. Uchodźcy będą chcieli egzystować na tym samym poziomie, co przecież nikogo nie powinno dziwić. Już dziś docierają sygnały zniechęcenia pomagających Polaków, bo przybysze tego nie chcą zjeść, tamtego ubrać, wolą mieć lepsze, markowe, nowe i w innym kolorze. I nie dlatego, że są z innej nacji, po prostu są ludźmi, jak my wszyscy. Takie same mają potrzeby i oczekiwania, także konsumpcyjne, a niemożność, zazdrość i zawiść to najlepsze paliwo frustracji i konfliktów, małych i większych. Warunki bytowe to jedno, a przecież jest jeszcze kwestia wojny cyfrowej. Putinostan i hordy jego internetowych trolli z pewnością zadbają o podgrzanie polskiej niechęci do uchodźców i wykręcą niejeden numer, zanim się połapiemy. Nasze społeczeństwo nie należy do szczególnie wykształconych i nie najlepiej radzi sobie z rozumieniem najprostszych komunikatów, a przy tym znaczna jego część z lęku, niewiedzy i obawy pławi się w teoriach spiskowych, stanowiąc bardzo podatny grunt do siania paniki i niechęci, do mieszania pod pustawą kopułką. Jak to przełoży się na stosunek do milionowej rzeszy Ukraińców w Polsce? Pamiętajmy też o zgrajach pożytecznych idiotów, którzy z lęku przed utratą własnej kaski i pozycji zaczną szczuć z ksenofobicznych mediów. Ojciec muchomorek sromotnikowy już podlewa oliwą pierniki nieufności, co też nie wpływa pozytywnie na międzynarodowe relacje, zważywszy, że dziś statystycznie co dziesiąty człowiek w Polsce, to Ukrainiec, a końca migracji nie widać. Pesymizmu mi nie wystarczy, żeby zawyrokować końcowy efekt tego stanu. Czy to wszystko aby na pewno wpisuje się w kategorię „marudzenie”? Wolę nazwać to brakiem złudzeń, bo nie da się długo żyć pod jednym dachem z obcymi ludźmi, gdy potrzeba bezpieczeństwa wciąż nie zostanie zapewniona i to obu stronom. Tu nie pomoże największy zryw i wiara Waldemara Pasia, który kończy swoją opinię słowami: Może się też okazać, że na tak wielkiej imigracji uchodźczej możemy ekonomicznie zyskać, bo pojawi się tłum nowych konsumentów robiących zakupy w polskich sklepach i podatników płacących polskiemu fiskusowi. Może tu przyjść ukraiński kapitał i know-how. To ostatnie ubawiło mnie szczególnie. Podobno prezydent Zełenski miał się wziąć poważnie za walkę z gigantyczną korupcją w swoim kraju, gdy szyki pomieszał mu rosyjski psychopata. Jeśli Paś ma na myśli know-how korumpujących i korumpowanych, zaczynam nawet nam współczuć, autorowi życząc wytrwałości i powodzenia na jedwabnym szlaku optymizmu.
8 minutes | Mar 1, 2022
Milcząc z Oleną
❖Posłuchaj w interpretacji autora❖Mam rozgrzebane teksty, dwa, tkwiły w pliku do dwudziestego trzeciego lutego. Ciągle wahałem się, który wybrać, skończyć, jaki opublikować. Lżejszy tematycznie, czy może jednak tym razem poważny? Ćwiczyłem wszelkie za i przeciw, a jednocześnie z niepokojem czytałem, słuchałem, oglądałem doniesienia, niepewny, co może zrobić kacapski szaleniec. Próbowałem jednocześnie nie oskarżać wszystkich Rosjan. Przecież nawet tysiące przypadków klinicznych, to jeszcze nie naród. W ilu Rosjanach trzeba zobaczyć ludzi zastraszonych, ogłupionych przez propagandę? Wypada pamiętać o protestujących, ściśniętych w aresztach i zapomnianych w dziesiątkach kolonii karnych, do których zsyła bezwzględny reżim bandyty. Oni zapewne nie chcą żadnej wojny, drżą o życie swoich synów, mężów, ojców i tęsknią do wolności stanowienia o sobie. Gdy mowa o Rosji media wrzucają nam sztandarowe oblicze psychopaty. Analizowałem za każdym razem tę mordę, kwintesencję zapiekłego zła czystej postaci. Fotografię zaciętej gęby agenta GRU, stoczonej nienawiścią, a intuicja wydzwaniała swoje larum, za nic nie przynosząc uspokojenia. Nie wierzyłem, że odpuści. Nie po to anektował Krym, żeby nic z tego nie robić. Sprawdził Zachód, przeszło niemal bezkarnie, więc pójdzie dalej. To było pewne nawet dla laika. Nie trzeba być ekspertem wojskowym, sowietologiem czy profesorem psychiatrii. Zagadkę stanowił tylko termin i miejsce uderzenia. Aż stało się. Z dnia na dzień oddalałem powrót do napoczętych tekstów. Od czwartku wszystkie obserwacje i myśli humanisty, mniej lub bardziej uzbrojone w ironię,  bladły. Stawały się śmieszne niczym reklamy środków na niestrawność, wyskakujące w trakcie poszukiwania najnowszych doniesień o wojnie. Inne tematy przybrały kształt infantylnych mrzonek, odklejonych od rzeczywistości. Głowę coraz intensywniej wypełniał niepokój, czy Ukraina powstrzyma zwyrodnialca? A jeśli wojna rozleje się na cały świat? W piątek usiadałem obok Oleny, zawsze pogodnej, uśmiechniętej kobiety z ogromnym poczuciem humoru, teraz milczała w rozdarciu. Chciałaby wracać, bronić ojczyzny, jako kobieta przeszkolona w obchodzeniu się z bronią, co nawet wywołało mój smutny uśmiech i podziw, a z drugiej empatia kreśliła jej cierpienie i lęk o córki, wnuczęta, zięciów, którzy tam są. Niepokój o brata, zawodowego żołnierza, oficera, z którym nie ma kontaktu. W Polsce jest jej dobrze, mieszka z najmłodszym synem, którego też musi chronić i teraz ten dylemat rozdzierający serce, nie daje chwili wytchnienia. Milczałem w jedności, której nie wypełnią żadne słowa. Aż z jej ust wypłynęło: „nie będzie dobrze”. I co teraz? Miałem ją pocieszać? Wypowiadać frazesy? Że jednak może źle już było? Że cały świat jest z Wami, choć to Wy nadstawiacie za ten świat głowę, bo bolszewik znowu wziął Was na cel? Jak uwierzyć, że musi być lepiej? Mając ciągle w pamięci rok 2014, gdy wszystko skończyło się na gadaniu, naradzaniu, wyrzucaniu pustych haseł przez cały Zachód, który nie kwapił się do przyjmowania Ukrainy do UE, jako państwa niewystarczająco gotowego. Czemu nikt nie odstrzeli jednego psychola? Przecież prawo pozwala na eliminowanie potworów zagrażających światu? Ilu ludzi pomyślało w tym momencie podobnie? Chciałem wyrazić tę wściekłość, ale uszanowałem trwogę kobiety.W buczącej ciszy przewalały się chaotyczne myśli, biegły donikąd, choć przepychały się w kolejce. Jak niewiele trzeba , żeby zburzyć spokój? Zakwestionować budowane przez całe życie cele i poczucie ich jasności. Zmieść dobre samopoczucie i przekonanie o samostanowieniu w obliczu zagrożenia, którego nie powodujemy, bo przychodzi z zewnątrz. Wdziera się całą mocą wojskowego buta, transportera, czołgu, z hukiem eksplozji rakiety i niszczy w całości wszelkie wybory, lokum na kredyt, miejsce pracy, ulubiony pokój z biurkiem, podobnie jak intelekt, świadomość, poczucie sprawczości i odpowiedzialności za jakiś kawałek rzeczywistości, pewnej do wczoraj. Milczałem obok Oleny, w której oczach pojawiły się łzy gotowe do wypłynięcia, choć powstrzymywała je ostatkiem sił. Gdy uścisnąłem jej dłoń, popłynęły i zadzwonił telefon. W twarzy błysnął niepokój i już była przy synu, który podobno wczoraj rwał się do wyjazdu w obronie ojczyzny, choć to czternastolatek.      Wstałem z ławki, gdy mijał mnie mężczyzna w maseczce. Gdzież jest twoja moc covidzie, pomyślałem. Kacapska swołocz nagle unicestwiła powagę zarazy, zdaje się, że skuteczniej niż wszystkie szczepionki świata. To jest dopiero ironia losu! Gdzie są polskie boje o LGBT? A walczące feministki? Gender kontra oblężona twierdza Jędraszewskiego? Nepotyzm i cynizm polityki krajowej, obłuda purpuratów Kościoła? Jeden maniak unieważnia nagle wszystkie ideologie, ośmiesza podskakiwanie medialnych pajaców, a łykając potwory nasze powszednie, przybiera kształt i rozmiar monstrualnej bestii.  Nie przewidział tylko, że to dopiero zjednoczy świat, przypomni czym jest solidarność, współczucie w obliczu zagrożenia wolności. Ale też spowoduje, że zamiast rozważać zasadność dalszego tworzenia tekstu, ruszę chętniej do sklepu, żeby wypełnić koszyk podstawowymi produktami pierwszej potrzeby, przekazać organizacjom pomocowym, to wszystko, czego wagi nie dostrzegamy, dopóki nam dobrze, ciepło i bezpiecznie.  
10 minutes | Jan 16, 2022
Covidowcy i Szury
❖Posłuchaj w interpretacji autora❖Otrzymałem podziękowanie esemesem. Oto Minister Zdrowia docenił, że przyjąłem trzecią dawkę przypominającą, co ma mnie uchronić przed omikronem. Czuję się uhonorowany w obywatelskiej postawie. Tylko co uchroni odbiorców wiadomości przed Ministrem Zdrowia? Pominę fakt, że przekonani nie potrzebują dziękczynienia i powinien raczej złożyć je wszelkiej maści indywiduom ze swojego otoczenia, szczególnie za brak odpowiedzialności, co wyniosło kraj na europejską czołówkę rankingu zachorowalności, umieralności i statystyk nieszczepionych.  Podziękowania jakoś zniosłem, ale zderzony z faktem, że w tej samej wiadomości zostałem poproszony o zachęcanie innych, poczułem pewien deficyt patriotyzmu. Czyżby Minister sam bał się zachęcać, czy też brakuje mu argumentu? Przyznaję, że zważywszy na poziom umysłowy jego partyjnych koleżanek i kolegów ma prawo zwątpić w siłę każdej deklaracji, ale przecież ciąga patelnię po tym samym, co oni bruku. Mógłby poćwiczyć, dla dobra elektoratu, zachęcając choćby krakowską kurator Nowak, nawet nie do szczepień, broń ją Panie! Jedynie, żeby nie głosiła publicznie mądrości z ducha: „szczepionka eksperymentem na ludziach”. A i prezydent tego kraju zdaje się podważa zasadność kłucia gdzie się da. Socjologowie donoszą, że covid, poza zagrożeniem zdrowia i życia, przyniósł nam kolejny podział plemienny, z którego bezapelacyjnie skorzysta cyniczna władza, bo jak wiadomo, gdzie kucharek sześć, tam cycków dwanaście i da się precyzyjniej ogłupić suwerena. Po jednej stronie covidowcy, którzy skazują się na nieodgadnione skutki eksperymentu przeciw ludzkości, w dodatku nie wiedzą dokąd powiedzie ich Bill Gates na smyczy sprzedanego czipa. Po drugiej szury albo antyszczepy, na których nie sposób nawet eksperymentować, gdy sami skazują się na wymarcie, ale z uniesionym czołem, w wolności od koncernów farmaceutycznych, choć z rurą wciśniętą przez handlarza bronią. Wybór plemienia należy do Ciebie, rodaku, i z pewnością nie będę zachęcał do żadnej drogi, albowiem rozum masz, a jeśli zgubiłeś i tak wiesz lepiej, a nawet najlepiej, przecież znasz się na wszystkim. A ziemia płaska jest, wiadomo. Się było za rzeką i nic się tam nie zagina, jak głosi klasyk.  Jedno pewne, Polak wolności broni, choćby miał za to życiem zapłacić. Pół biedy jak własnym, ale czemu innych? Wolność człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka, to inny klasyk. A u nas, jak zwykle, musi być ograniczona z góry, nakazem. Inaczej jest polka galopka, wolna amerykanka i dziki wschód. Nie ustalimy, kto wolny, a kto wolniejszy albo najwolniejszy. Nakaz szczepień powinien przyjść od władzy, ale nikt po to nie sięgnie, bo tu życie i zdrowie narodu mniej znaczy, w cenie jest głos wyborcy. Nadwiślański lud zawsze na pierwszym miejscu postawi wymierny interes w złotówkach, we władzy, w ziemi czy ideologii, byle dało się przeliczyć.Często jednak dramat szczepienia rozgrywa się w rodzinie. Plemienny podział to pół biedy. Uroczyście  skoczą sobie do oczu przy wigilii i tyle. Gorzej, gdy nastoletnie dzieci chciałyby poczuć się bezpiecznie, móc swobodnie wejść na imprezę, do kawiarni lub chcą zwyczajnie uniknąć powikłań w chorobie, której skutki dane było im oglądać, ale są niepełnoletnie. Tymczasem ich ojcowie i matki ograniczają wolność wyboru z premedytacją. Ironia losu? Wyobraźcie sobie nastolatka, który chce uczciwie się zaszczepić, a nie może. Sięga po dowód pełnoletniego brata i się zań podaje, szuka szczepionki na czarnym rynku albo próbuje wymusić zgodę rodziców strajkiem głodowym. O takich przypadkach pisała niedawno Agata Romaniuk w „Dużym Formacie” (10.01.2022): Rodzice są niezaszczepieni. I głęboko przekonani, że cała konwencjonalna medycyna to zło. A co dopiero szczepionka na COVID. Ojciec Ali jest bioenergoterapeutą, ma gabinet, dość popularny. Stosuje metodę Silvy i reiki, medycynę chińską, hipnoterapię i – jak można wyczytać na jego stronie WWW – przywraca równowagę w biopolu pacjenta oraz oferuje ochronę energetyczną. […] Matka Ali jest homeopatką, weganką, ale rodzina żyje z udziałów w fermie kurzej, którą prowadzi jej brat. […] Trzeba być naprawdę głupim, żeby się na to świństwo nie szczepić. Nie chciałam skończyć jak babcia, na wózku – tłumaczy Ala (ich córka), żując gumę. Ma kolorowe włosy, jest pewna siebie, czasem przeklnie. – Rodzice mi zawsze mówili, że najważniejsza jest wolność, duchowość, własna droga. Ale jak przyszło co do czego, to beton. Ojciec krzyczał: „Masz szlaban na szczepienie. Na imprezy masz szlaban, na Netflixa, na wszystko masz szlaban". Kłótnie trwały kilka tygodni i w końcu Ala wymyśliła głodówkę.  Mądrą mamy młodzież, przynajmniej jakąś jej część, która świadomością przerasta rodziców. Dobrze, kiedy bunt pokoleń idzie w stronę rozsądku, odpowiedzialności za siebie i innych oraz pewnej konsekwencji. Nie będę jednak piał peanów na jej cześć, jeśli codziennie jadę kolejką w hałaśliwym towarzystwie nastolatków, którym nie przyjdzie do głowy włożyć maseczki, mimo rozbrzmiewających w wagonach komunikatów o obowiązku zakrywania ust i nosa.  Tymczasem policjanci wędrują sobie po peronie, bo tam nie trzeba się zmagać z nikim. To samo widzicie zapewne w sklepie, autobusie czy tramwaju. Zwrócenie komukolwiek uwagi zakrawa na akt autodestrukcji, w najlepszym razie na oberwanie wiązanki soczystych przekleństw.  Miałem tego próbkę na żywo w trakcie przedświątecznych zakupów, gdy nagle doleciało zza pleców: - Włóż maseczkę, kobieto, nie widzisz co tu się dzieje? Pomyśl o sobie i innych. - A co to pana obchodzi, kto pan jest, żeby mi uwagę zwracać?! - Myślący obywatel. Stwarza pani zagrożenie dla siebie i innych! Mam wezwać ochronę? Przestraszyłem się obywatela, sprawdzając dłonią, czy maseczka przylega.  To był chłop na schwał, barczysty, dobre metr i dziewięćdziesiąt, ale kobieta pyskowała dalej, całkiem już pewna swego, gdy dobiegał jej obrońca Waldek: - Co jest? O co ci kurwa chodzi, koleś? - Waldek był niższy od obywatela przynajmniej o dwie głowy, ale miał pokaźny brzuch, którym z pewnością rozrabiałby jak spychaczem we mgle. - O co chodzi?! O barany, które nie noszą maseczek i stwarzają zagrożenie, kumasz? Spojrzał na Waldka z góry i zdecydowanym krokiem naruszył jego bańkę, by wbić wzrok w jego chytre oczka. - No uderz, uderz – zachęcał Waldek – taki jesteś twardy, to wal! Co ty, kurwa, z policji jesteś?! Nie? To spierdalaj! I już by prasnął zawadiakę w dudniącą puszkę na mózg, ale teraz zjawiła się żona obywatela, odciągając go za rękaw kurtki, by spuścić z niego napięcie: - Romek, zostaw! Buraka trzaśniesz, za człowieka odpowiesz! Nie zniżaj się do jego poziomu!     Poskutkowało, choć Romek jeszcze jakiś czas rzucał wiąchy bezsilności. Że zderzenie plemion w realu? A skąd! Nie to mnie poruszyło, zdaje się, że powszednieją nam takie widoki. Znacznie bardziej ukłuło ucho to: „z policji jesteś?”. Nie, że odpowiedzialność społeczna, że bezpieczeństwo, że troska o siebie i innych, że miłość bliźniego w katolickim wszak kraju z dziada pradziada, że poglądy czy ideologia. Wolność naruszona osobista! Polak musi mieć argument gumowej pały nad łbem, nakaz, zakaz i egzekucję. Tylko to przemówi, bo do troski o wspólne dobro nie dorośnie za cholerę. Musi bać się kary, mandatu, sądu, poczuć szlaban w zagarnianiu społecznej przestrzeni, ponieść ryzyko utraty, która da się przeliczyć, najlepiej na złotówki. Nie zmądrzeje od tego, ale da się wytresować.
11 minutes | Nov 29, 2021
Córa narodu i dezerter
❖Posłuchaj w interpretacji autora❖ „Jak ci się wydaje? Co mógłbyś zrobić, jeśli Twój kraj byłby zagrożony? Spieprzyć do innego czy walczyć? Zakładam, że nie wiemy, co rzeczywiście bylibyśmy w stanie począć, tego nie wie nikt, ale tak hipotetycznie?”     Gdyby nie słownictwo, uznałbym, że to ankieta telewizji Trwam i tylko czysty przypadek sprawił, że wbiła w messendżera. Skąd tak dziwne pytanie? Akurat teraz, gdy na białoruskiej granicy pojawiło się światełko. Klikamy do porannej kawy, więc co chodzi po głowie Izy w środku nocy? Zagrożony? Kraj? Pewnie robiłbym swoje, ignorując kolejne rewelacje medialne. Co mógłbym robić? Napiąć harcerską pierś jak żona Stuhra i gnać z batonikami do słabszych? Wiąchy puszczać w sieć jak Kurdej-Szatan, nie ryzykując nic, bom nie celebryta? Nie, nie dam się sprowokować. Nie komentuję. Poprzewracam się z boku na bok, gniotąc w zarodku kwestię walecznych postaw.- Mógłbyś odpowiedzieć na moje pytanie? - Powróciła uporem z rana.- Raczej uciekałbym, tylko nie wiem dokąd? W coraz głębszym poważaniu mając kraj podziałów, nieodpowiedzialnych wyborców i kolejnych idiotów u steru, zamienianych przez bezczelnych cyników, klasycznych skurwysynów albo wszystkich w jednym. – Uznałem, że to zamyka temat.- I tak byłoby naprawdę najlepiej? Uciec? Dałbyś radę spojrzeć w lustro przy goleniu? Żaden rząd, ani ludzie nie mają dla mnie większego znaczenia. Może z wyjątkiem najbliższych i tych, których szanuję, bo znam od lat. Bynajmniej nie za nich szłabym walczyć, ale musiałabym coś zrobić. W takiej okoliczności jest w człowieku potrzeba czynu. A ja szybko i w nadmiarze kumuluję wtedy energię, najmocniej złą, musiałabym ją spożytkować, wyrzucić z siebie, a nic prostszego niż zewnętrzny wróg. Dlatego podziwiam żołnierzy i policjantów na granicy, tych opanowanych. Gdyby moja koleżanka lub kolega został ranny, uderzony, z pewnością wyplułabym sporo rozumu, robiąc miejsce na jad.- I czego chciałabyś bronić, poza skórą kolegi? - Pewnie cierpię na jakąś odmianę ksenofobii. Broniłabym tradycji, języka, nawet stanowiska kierowniczego, żeby jakaś obca baba mną nie rządziła. Mam lęk przed tym, że stanę się mniejszością we własnym kraju, będę musiała tyrać na obcego. Umiesz to sobie wyobrazić?- Tak... a ten, na którego tyrasz? Niby taki swój? Burak i cham, skupiony na własnej piwnicy. Tępy odwrotnie proporcjonalnie do poziomu pazerności i chciwości. Odziedziczył po tatusiu majątek i pogardę, płynące pewnie jeszcze z paktu czarnych, czerwonych i innych ubeków. To jest ten patriotyzm? Z niego potrzeba obrony?- Może poczytaj o chinolach i koreanach, tych, co w tutejszych fabrykach stoją z batem nad słowiańskim karkiem. Na pana i władcę Amazona, gotowego wciskać pieluchę w robociarskie majty, żeby podkręcić wydajność za głodową pensję. Obcy niewiele wnoszą do poprawy warunków i kultury pracy. - Zgoda. Dlatego gubię się i nie wiem, czy jest o co walczyć. Język? Jakiego chciałabyś bronić? Kto go dziś szanuje i gdzie? Rozejrzyj się: skróty, emoty, beknięcia monosylab. Wtykanie angielskich protez, wszelkie te potworki rodzaju „w kontakcie” rzucane do telefonu na pożegnanie albo wulgaryzmy w miejsce przecinka, bez żenady wypluwane publicznie. To jest troska o język? Ludzi serdecznie wali używanie polskich znaków w sieci, sadzą ortografy, uznając, że odbiorca i tak rozumie... zanik czytelnictwa, królestwo dysleksji i dysgrafii, wtórny analfabetyzm z mgr przed nazwiskiem. I ta wszechogarniająca niezdolność do czytania ze zrozumieniem! Nawet instrukcje obsługi dają w obrazkach, żeby patriota nie zgubił się z suszarką w wannie! Naprawdę narażałabyś życie za język?- A ty chciałbyś, żeby obcy wszedł i tobą poniewierał, twoją żoną, dziećmi? Chciałbyś poczuć się obco u siebie? Żeby wdeptał w glebę tradycję, zwyczaje?- Po jakiej tradycji biega twoja myśl? Chodzenie do kościoła? Ludyczne terkotki różańca, które nie wpływają na zachowania poza kruchtą i zaprawiają ślinę toksyną do plucia w każdego, kto tkwi poza „naszym radyjem”? Oblechy w sukienkach na straży wiary ojców? W imię dziedzictwa molestujące dzieci, pod przykrywką innych oblechów, wyżej postawionych w hierarchii? Choinki w sklepie tuż po zebraniu zniczy listopadowych? Czy ucieczka do kurortu i spa w ramach obchodów Bożego Narodzenia, bo dłuższy weekend? Może jednak dzieciaki latające z rzeźbioną dynią na amerykańską modłę?- Jak ci tak źle, mogłeś dawno stąd wypierniczać, bez zagrożenia, a jakoś zostałeś? - Trzeba jeszcze wierzyć, że gdzieś będzie lepiej. Mam z tym problem. Ucieczka za kasą? To dezercja czystszej postaci, nie stać mnie na to. Tu się urodziłem, ten kraj mnie wykształcił i ukształtował, jestem mu winny codzienny wysiłek, uczciwość, lojalność, tu, nie za granicą. W jego kulturze spotkałem mądrzejszych od siebie, którzy ciągnęli mnie w górę. Jaki by nie był, wyrosłem z jego korzeni, wierzę, że coś go w końcu przemaluje. Choćby na gruzach dzisiejszych absurdów miał stawać od nowa, kocham go i nienawidzę tak samo.- No i tej pięknej gadki nie chciałbyś przełożyć na czyny, szczególnie w czasie zagrożenia? Trochę to pokręcone, co?- W czasie zagrożenia zgniłbym w pierdlu, a może rozwalony przez prawdziwych Polaków. Za pacyfizm i emigrację wewnętrzną, za minimalną strefę komfortu i wygodnictwo, do którego wszyscy dążą. Co można w starciu z systemem? Nie mam złudzeń. Spójrz dookoła. Hurma sfrustrowanych jednostek, szarpiących – co najwyżej – powstańczy beret we wszystkie strony. Zbyt ubogich i pazernych, żeby tworzyć społeczeństwo. Reszta to mity desperacji, ciągnące się od walki z zaborcą przez wszystkie fronty podziemne i naziemne, wzmocnione krzyki rozpaczy z powodu położenia geopolitycznego. Odwieczne trwanie między wódą a zagrychą siedzących przy stole niedźwiedzi ma swoje skutki. Gdy spojrzysz wstecz, historia nikogo i niczego nie uczy. To nie naród już, a jedynie zbiorowość pogubionych nomadów, w pogodni za zyskiem, okradających się wzajem z kasy i godności.- Ale czy po to nasi przodkowie walczyli o niepodległość, żeby weszło tu multi kulti? Mnie już dziś wkurzają ci, co za mocno się zadomowili i próbują narzucać swoją wolę. Ty nie widzisz w nas narodu, a niektórzy Ukraińcy i Białorusini potrafią zawalczyć o  swoje odrębności, choć nawet między sobą porozumiewają się po rosyjsku. Mamy się cofać przed ich naporem? Oddać się byle komu? - Jak widzisz ze średnim skutkiem, skoro siedzą pod butem starego kołchoźnika. Może jednak chronią nas przed klęską? Ciągną wózki, których nie tkną krajanie. Pracują tam, gdzie rodzimy pracodawca nie myśli godnie płacić swoim i o to masz pretensje? Ukrainka sprząta sracz w centrum handlowym, bo Polka najwyżej nie spuści po sobie wody, to do kogo ten żal? - Jestem Polką z dziada pradziada, a może i dalej i jestem z tego dumna, z ludzi strzegących naszych granic, a to oznacza, że naród jeszcze jest.- I byłaś dumna z tego, jak nasi dzielni żołnierze przerzucają głodne dzieci zziębniętym i niewiele rozumiejącym matkom?- Każdy widzi co chce zobaczyć. Nie my jesteśmy odpowiedzialni za to, co dzieje się z kobietami i dziećmi. Ruszyli tu na własne życzenie. Nie sądzę, żeby nie otrzymali żadnej pomocy, jeśli faktycznie jej potrzebują. A odpowiedzialność powinni ponieść akurat ci, którzy zgotowali tym ludziom ten los. Nikomu w życie nie wchodzimy z butami.- Widzisz, sami jesteśmy podzieleni jak większość rodaków. Pozostaje napić się kawy i cieszyć, że jeszcze umiemy rozmawiać bez rozdrapywania ekranów.- Masz rację, kawa łagodzi obyczaje. A jak przyjdzie zagrożenie, ciebie wcielą siłą do armii, a ja i tak wojnę przesiedzę na wsi.- Obawiam się, że nie ma większego zagrożenia dla tego kraju niż arogancja władzy i ignorancja jego obywateli, ale to przynajmniej znamy.
12 minutes | Nov 10, 2021
Wory miłosierdzia
❖Posłuchaj w interpretacji autora❖Ojciec przepijał wszystko. Brakowało. Miłości, czułości, zainteresowania, ale i kości, normalnie, na zupę. Matka kombinowała od zawsze, jak się dało, żeby dzieci były nakarmione i czyste, byle ugotować na czas. Brak obiadu, to następne sińce pod oczyma i na udach, po których lał pozostałością bambusowej wędki. Dorabiała szyciem, sprzątała obce mieszkania, pomagała przy weselach, skąd zawsze można było coś wynieść, a wtedy nawet na tydzień starczało. Nie istnieli jako mąż i żona, był kat i ofiara, zwyczajnie pogodzona. Wypłoszona i wiecznie gotowa do ucieczki po drewnianych schodach starego domu. Uderzenia nie bolały aż tak. Bardziej żal i pretensje, że trzeba było dzieci utopić, jak koty, ale pewnie naniosłaby nowych, bo dupodajka, a potem znowu prał i wyzywał na przemian. Jako mała dziewczynka słyszała to zbyt często i zatykała uszy, aż do bólu palców. Brat utopił się sam, w wódzie, jak stary. Hanka wyjechała najszybciej jak się dało. Przestała odzywać się do matki, nie chciała o niej pamiętać, bo i o kim? Nie potrafiła też na dłużej być z żadnym facetem. Bała się powtórki z życiorysu rodzicielki.   Czy dlatego próbuje być pożyteczna? Za wszelką cenę? Za późno budować człowieczeństwo? Znam jej historię, bo wszyscy ją znają i ciągle wraca tak samo, ilekroć podglądam ją w pracy. Lubię zaszyć się tu w słoneczne dni. Chowam się na chwilę na poddaszu, między myciem starczych dup a przygotowaniem porcji leków. Stąd dobrze się milczy, jakby ponad, z widokiem na skwer, ławeczki i fontannę, której kształt zmiękcza dym z papierosa. Niby nie palę, ale tu gest stał się konieczny jak antidotum na bezsilność.    Nie umiem jej współczuć, nigdy nie umiałam. Hanka irytuje. Jest w niej teatralna czułość. Fałsz aktorki ze sztuki, której nie rozumie, ale gra za wszelką cenę, choć nikt nie klaszcze. Naoglądała się filmików z życia wolontariuszy. Tam trzymają staruszki za rączkę i czytają im książeczki. I ta też trzyma. Trzecią z rzędu w ciągu kwartału. Głaszcze tak czule, że wnusia nie wniosłaby więcej, aż może kiedyś zagłaszcze swoje nienapasione ego. Reszta babć się nie liczy. Nie dostrzega ich, nie ma tyle uwagi do stracenia, choć ma obowiązek wpisany w zakres. Jest wspaniałą opiekunką dla wybranek. Kolejna podopieczna ufa jej, otwiera przed nią serce, aż zachęcona powie o najskrytszych potrzebach, niestety, zbyt prozaicznych. Stanie się nadmiernie absorbująca, a stąd idzie się na skróty do nieporozumień. Hanka ją zostawi, przesunie do kategorii „natarczywa starucha” i znajdzie nową zabawkę, by za czas jakiś wydzielić kopa pragnieniom kolejnej mieszkanki domu. Czy one jeszcze liczą te kopniaki losu? Demencja bywa wybawieniem, więc zamykają się na zawsze przed światem, gdy pańcia opiekunka rozkwita.    Przyjechali. Już są. Koniec palenia. Otwierają się drzwi furgonu. Zosia rozgląda się nerwowo. Mamy obie to segregować, kolejne skarby sklerotyka Alibaby! Ostanie ślady po życiu zbytecznej kobieciny. Już liczę worki zestawiane na polbruk. Czarne jak ten, w którym ruszyła w ostatnią drogę właścicielka ich zawartości. Nabite do granic wytrzymałości naciągniętej folii, nie ma lekko. Za bramą stoją darczyńcy, jestem już tak blisko, że słyszę jak tłumaczą Zosi… właśnie zmarła babcia, a ponieważ porządkują mieszkanie... ładne rzeczy, prawie nieużywane, szkoda wyrzucić. Znam tę śpiewkę do mdłości. Tylko czekać aż padnie odwieczne: „biednym ludziom na pewno się przydadzą”. Za każdym razem, tak samo, jest ze mną błysk wiary w człowieka. Nie rozumiem skąd i dlaczego, zawsze od nowa myślę: fajnie, od przybytku głowa nie boli. Szczególnie tu, w czarnej dupie starości, w czyśćcu zapomnianym przez Boga i kolejne rządy Najjaśniejszej Pazerkracji. Rzeczy tak szybko się niszczą. Ucieszą się z każdej nowej bluzki, sweterka czy innego ciuszka. Dochodzę do nich i dziękuję najwylewniej jak umiem, serio, bez śladu kpiny. Darczyńcy są dumni, że robią coś szalenie dobrego. Trzeba im poklepania, szczególnie teraz, zanim rzucą się do dzielenia nieruchomości po zmarłej. Potrzebują wyrównać poziom między człowiekiem a hieną. Podła myśl, wiem, ale sama kładzie się cieniem między nami a busem, odjeżdżającym pospiesznie.    Szukam chętnych mieszkańców do pomocy. Sprawniejsi targają wory do jasnego pomieszczenia, gdzie da się posegregować prezenty. Na wszelki wypadek odprawiamy ich zaraz potem i zamykamy się same. Nigdy nie wiadomo, jaką reakcję wywoła dany przedmiot. Poza tym worki mogą kryć więcej upokorzenia niż radości. Wysypujemy zawartość pierwszego, bez obaw, na podłogę. To buty. Widać pani była elegantką, jakieś pół wieku temu. Niestety, nawet vintage tu nie pomoże. Trzewiki na wysokich obcasach raczej nie wejdą we współpracę z paniami, które co prawda poruszają się posuwisto, ale o lasce i zawsze w towarzystwie ściany. A te na wózkach? Mają takie deformacje, że nawet przymierzanie wiąże się z wysokim ryzykiem stałego związku z obuwiem. Jest też kilka pantofelków, ale te lata świetności mają dawno za sobą. Są nadto przydeptane i przetarte w tańcu. Pozostałe, nawet stosowne do wieku mieszkanek, niemal straciły podeszwy. Zosia pokazuje mi bambosza z pomponikiem. Ładny, szukamy drugiego. Czyżby książę zagubił, wkładając na stopy okolicznych kopciuszków? Jest! Bez pomponika i z rozdartym czubkiem. Niestrzyżone pazurki księżniczek albo pani miała pieska, który lubił szarpnąć nosek. Pakujemy z powrotem i odstawiany wór na bok. Pojedzie do kontenera na zbędną odzież.    Wysypujemy zawartość następnego. Bluzeczki, sukienki, spódnice. Większość bez guziczków, suwaków lub ze śladami przebrzmiałych bankietów na roztrzęsione dłonie i paski TVP Info. Decydujemy się odłożyć wybrane, z którymi będzie najmniej roboty. Tu wiecznie brakuje rąk do pracy, a skoro nie ma czasu i możliwości na naprawę, spróbujemy doprać chociaż te po nieustającej libacji rencistki.    Kolejne dwa zawierają kurtki, płaszcze, żakiety, marynarki. Od smrodu naftaliny kręci nam się w głowie i ciągnie na wymioty. Pocieszeniem staje się fakt, że mole na pewno zdechły i nie przytargamy ich larw do domu. Kurtek nam nie brakuje, rzadko ich używamy. Część pensjonariuszy nie schodzi z łóżek, a inni? Każdy ma swoje, a i ogólne szafy są nimi zapchane. Wybieramy kilka sztuk, reszta dla PCK, normalnie, na szmaty do czyszczenia tokarek, korytarzy i innych przęseł przemysłu ciężkiego. Jakby darczyńcom brakowało osiedlowych kontenerów.    Zośka puszcza oko, wyczuła coś specjalnego: „…teraz hicior. Bielizna. Idziemy w seksowne szatki?”. Widać starsza pani próbowała prać ją sama. Z mizernym skutkiem. Pantalony z kręgami żółto-brunatnymi od moczu, część gaci standardowo: brązowym do tyłu, wskazuje na niedotrzymanie umowy między wolą a zwieraczem. Do tego kłęby, wężowiska rajstop. W tym cerowane rajtuzy, aż trudno uwierzyć, że jeszcze coś takiego widzę. Czuję narastającą złość, zwijam wszystko i pakuję do wora. Gdzieś ze środka głowy wyrywa się dawno usłyszane lub przeczytane zdanie: „zdrap wierzchnią warstwę z altruisty i patrz jak krwawi hipokryta”. Wyobraźnia podsuwa na przemian obraz starszej schorowanej pani, która próbuje radzić sobie sama do końca, opuszczona i niepoddająca się starości i jej kochanej rodzinki, pakującej w amoku ślady dawnego życia w wory, na jednym wdechu. Byle szybciej opróżnić mieszkanie i wynająć Ukraińcom. Otrząsam się z tych destrukcyjnych myśli. Tak bardzo wolę myśleć, że starsza pani miała godne życie. To niełatwe, gdy widzi się, jakie rzeczy zostały podarowane.   „Zwijamy ten syf, bo jeszcze coś do domu zawleczemy!”, syczy Zośka. Niepostrzeżenie drzwi się uchyliły, udaję, że nie widzę twarzy mieszkanek. Niejedna chciałaby coś nowego. Renta mała, większość pochłania pobyt i leki. Szczęściary, to te, którym rodzinka nie trzyma łapy na końcówce i nie zamrozi ich truchła, żeby przeciągnąć przelewy ZUS-u choć o miesiąc. Tylko co im powiedzieć? Że znów zostali potraktowani jak gorszy sort? Za komuny lepszymi szmatami myły podłogi. Trudno, znów pójdzie fama, że oddajemy zdobyczne do szmateksu, żeby dorobić do tej najniższej krajowej.
5 minutes | Oct 25, 2021
Gry małżeńskie
❖Posłuchaj w interpretacji autora❖- A coś ty taka zmarnowana? Kac czy gry małżeńskie z przytupem? - Wolałabym kaca, serio, „2kc xtreme” i po zawodach. A dziś z przyjemnością kawa do buły z budyniem.- Stary taki wyposzczony i nawet budyniu nie oferował? - Ty się tak nie wyrywaj, mądralo. Kto wie czy wyposzczony? Fakty z wczoraj. Odebrałam go z dworca, wykąpał się, a nakarmiony zasnął jak niemowlę. - Czyli nie poszło przez żołądek do bolca? Rozczarowana? - Zamknij się. Ale fakt, musiałam wyrzucić złą energię. Poszalałam na odkurzaczu, w kuchni na mopie, nawet kwiaty podlałam i przejechałam półki szmatą, a on tylko chrapał i sapał, na przemian. Nic mu nie przeszkadzało. Jakby wykopki ogarniał na Mazurach przez trzy dni. Aż tu wieczorem CUD! Zebrało mu się na figle. Zaszedł mnie od tyłu, docisnął do blatu w kuchni, aż poczułam na pośladkach przypływ uczuć. Yes! Cała w skowronkach poleciałam do łazienki, a uwijałam się jak Kopciuszek w beczce grochu. Nawet nogi ogoliłam, resztę doprowadziłam do gładkości wczoraj, czułam, że coś będzie... i jazda do sypialni.- A on… niech zgadnę! Odrzuca ajfona i wyciera garść w firankę, czym doprowadza do krzyku, jakiego orgazm ci nie da!- Widzisz, nawet ty poszalałeś z wyobraźnią! Aleś wyposzczony, kolego! Prawie jak ja! Przychodzę, i owszem, stary ciągle w łóżku, nawet w pozie: "bierz i jedź na gór szczyty", tyle że chrapie głośniej niż miś po igraszkach w maku. - No i za karę, córuniu! Zmogło chłopa. Ileż można brochę pucować?! - Zatelepał mną durny śmiech, może nawet rozpaczy. Od trzech miesięcy mnie nie tknął, łażę spięta jak agrafka, kumasz?- … bywa. Stary ulżył sobie na gościnnych występach, a w poczuciu winy trudno tyle czekać. Co się dziwisz? Mozół warowania,  jeszcze z wizją pańszczyzny w tle. Ej, kochana, biologii nie oszukasz, a przez dekady przy jednej dziurze, to i kot zdycha.- Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć! Serdeczne dzięki! To jeszcze nic. Mój nerwowy rechot doleciał do córki, na piętro i spędził przerażoną na przedstawienie. Mało rapci nie pogubiła na schodach i zdębiała! Matka sterczy w seksowatej koszulce, a w domu piździ, odkąd gaz poszedł w górę. Stara w majtach z koronek, złaknionych  pohańbienia jak kania czegoś tam, a przy tym rży jak kobyła na widok schlanego węglarza. Rzut oka na tatusia w delegacji ku lepszej stronie bytu i już tylko westchnęła: "no i po bzykanku, mamusiu".- Lepsze dla niej niż słuchanie bzykanka. Wiesz jaka to trauma dla takiej dwudziestki? Świadkować kopulacji bumerów pod banderą zwiotczałej chuci? To jednak obrzydliwe jest, przyznasz! Seks rodzinny po czterdziestce? Przecież mogło w niej zabić chęć pożycia na dwie dekady! Co najmniej!- Dziś rano mąż się budzi, kręci się jak pierd w ortalionie, ale kuma. Widać, nie wie jak wybrnąć. Łazi tak jakoś bokiem, żeby nie spojrzeć w oczy, zalewa fusiarę, tyłem do mnie, rzecz jasna. W końcu nie wytrzymał: "czy my wczoraj… coś?". No, kurwa!  Czaisz?! Miał szczęście, że patelnię odłożyłam wcześniej, a w garści tylko ścierka! Abstynencja ciemna jak noc listopadowa, oczkami duszy widzisz wątłe światełko w tunelu... dmuchasz, chuchasz, pędzisz, a tu jeb! Lokomotywa! W przygotowaniach pobiłam rekord Guinnessa chyba, ale to doceni?!- Było się nie szykować, od razu wypinać, na starcie, jak poczułaś twardą wolę na pośladkach i jazda na śmierdziela, najwyżej zasnąłby w tobie. Zawsze coś.- Mądry Polak po...- No! I przysłowie sobie kupi, że przed i po seksie komara katrupi.- Bardzo zdolny z ciebie poeta. Cóż, jak mawia mądrość serialu: „Małżeństwo jest jak spacer po parku – ogólnie przyjemnie, ale trafia się kupa”. Nauka musi kosztować, dziś ty stawiasz kawę… i to z budyniem też! 
7 minutes | Sep 8, 2021
Schematy codzienne
❖Posłuchaj w interpretacji autora❖Spieszą się, choć nie na pociąg. Peronem skracają drogę, później widzę je na schodach. Wspinają się sprawnie i przecinają wiadukt, by zniknąć gdzieś za zakrętem. Matka i córka, łatwiej rozpoznawalne z przodu, choć nie na pierwszy rzut oka. Z tyłu różnią się nieco wzrostem i budową nóg, szczelnie ściśniętych dżinsami skinny, zawsze w jednakowym kolorze. Córce kolanka uciekają do środka, tworząc linię iksa. Matka ma w nich inny krętlik, ale nie tak znaczny i tej los poskąpił krągłości bioder, ciosając znacznie prościej. O kobiecość córki geny bardziej się postarały. Takie same mają też sneakersy na stopach i fryzury z podskakującymi, jakby w pośpiechu spinanymi, koczkami. Z zaczesanych włosów wnioskuję, że malują je u tego samego fryzjera, niewykluczone, że w trakcie wspólnej wizyty lub robią to prościej, sobie nawzajem. Jednakowo zaczynają pracę, tak samo powinny ją kończyć, co znacznie ułatwia logistykę dnia.     Kilka razy słyszałem jak młodsza sztorcuje starszą, że nie dostosowała stroju do pogody, nie posłuchała, skąd prosty wniosek, że to ona odpowiada za wspólny outfit, podlegający wszakże dyskusji, co nawet trzyma się kupy, skoro mamuśka „chce być na modzie”, jak mawiało moje dziecko, dzieckiem będąc. Starszej najwyraźniej ciągle jeszcze dobrze w wizerunku Dżesiki i niespieszno do przejścia na poziom nieskrępowanej niczym Grażyny, czego z dużym zaangażowaniem pilnuje jej dziarska Karyna.     Przyjaźń międzypokoleniowa czy uderzające podobieństwo gustów i potrzeb? Wspólna praca, styl życia i wieczorne sesje „Top model” z nagrywarki albo powtórki „Tańca z gwiazdami”, gdy popijają wino Fresco pod pizzę Guseppe? Może nawet Carlo Rossi, ale to do ulubionego serialu. Nie nudzą się ze sobą, jednakowo dojrzałe lub niedojrzałe, co za różnica? A ojciec i mąż? Pognały go dawno temu, gdy miejsce na rodzinne powinności wypełnił po brzegi puszkami Specjala, czy zszedł na flaszki z napisem "Parkowa"? Nie wiem o nich więcej niż wsuwa mi pod dekiel tyleż natrętny, co perfidny schemat postrzegania, utkany z podglądania współczesnej mentalności. Ani grama ponad to, co podpowiada doświadczenie społeczne i cienkie papierosy z paczki, którą w biegu przekazują sobie wraz z zapalniczką. Pojawiają się, przebiegają, dymią i znikają, jak kolejny pociąg, mknący o tej porze sąsiednim torem.    Dziś on był pierwszy. Wiercił się niespokojnie na peronowej ławce. Oburącz ściskał tekturowy kubek, jakby pielęgnował w nim ostatni łyk człowieczeństwa. Nie podejrzewam, żeby grzał dłonie kawą . Najbliższy Starbucks był dzielnicę stąd i z pewnością nikt nie otwierał go o szóstej. Zerknął w moim kierunku i już po chwili odstawił napój na ławkę, by nerwowo poprawiać nogawki dżinsów. Gdy byłem na jego wysokości, właśnie wygłaskiwał nosy znoszonych butów roboczych Caterpillar. Robił to końcem mankietu wytłuszczonej kurtki. Gdyby nie ogromne plamy ze spodni i przetarty na wskroś plecak, wziąłbym go za robotnika zza wschodniej granicy. Ale nawet oni nie są tak rozchwiani, zwłaszcza bladym świtem i w środku tygodnia.Byliśmy sami na peronie. Na wszelki wypadek udałem się na następną ławkę. Nie chodzi o skąpstwo. Nie żałuję monet bezdomnym i nie wnikam na co pójdą. Fajki, alkohol czy parówki z MOM-u, naprawdę wszystko mi jedno, a pod Lidlem ulegam prośbom o zakup jedzenia, to zawsze podciąga samoocenę, więc jest wspólny interes do zrobienia. Złotówek skąpię tylko dobrze wyglądającym fanom życia bez pracy, zwykle młodszym ode mnie, bo w końcu mnie też nikt ich nie daje. Ale tłumaczyć bezdomnemu, na peronie, że mam tylko kartę, to mimo wszystko brzmi jak dupochron albo niesmaczny żart Scrooge’a i to w wersji z Kaczorem Donaldem. Usiadłem w bezpiecznej odległości od prób wymuszania jałmużny i skupiłem się na rozplątywaniu słuchawek. Po chwili dotarł do mnie oburzony dziewczęcy wysoki głos:- Kosz masz obok, zasrańcu! Przestań tu syfić, szmato śmierdząca!    To była ona, córka swojej matki, wykrzykiwała ledwie odwróciwszy głowę w stronę menela, któremu raczej było wszystko jedno. Siedział plecami do krzyku. A i napastniczce to nie przeszkadzało. Przecież nie słuchała jego pomrukiwań, z których doleciało tu ledwie: „dobra, dobra”. Nie zwalniając w codziennym biegu za chlebem, czerwieniała z kroku na krok.- Zamknij mordę śmierdząca kurwo! - dorzuciła z taką agresją, że sam się zląkłem. To padło już na mojej wysokości, ale choć deptała mi niemal po sznurowadłach, byłem dla niej przezroczysty, wszak o dobre trzydzieści lat starszy. Gdy podniosłem głowę, bardziej zaskoczony niż przerażony, mamusia uznała, że pora wkroczyć z jakąś formą wychowania:- Nie klnij tak! – Na więcej nie mogła się zdobyć pod naciskiem silnej presji potomstwa, a dla załagodzenia sprawy podała jej małą czerwoną zapalniczkę.     Za plecami usłyszałem wjeżdżający pociąg. To do niego sposobił się fan mało wyszukanych alkoholi, pucując garderobę czymkolwiek i jak się dało. Zarzucił plecak, siorbnął z kubka, który znowu unosił oburącz, niczym tekturowego Graala, i z pewnością nie zamierzał zostawiać go na ławce. Wspinał się do wagonu zbyt długo, ale zdążył przed sygnałem poprzedzającym zamykanie drzwi.
8 minutes | Aug 22, 2021
Samozniszczenia
❖Posłuchaj w interpretacji autora❖Rzeka Pisa, Mazury, lato. Płynący jacht haczy masztem o linię wysokiego napięcia. Dwóch mężczyzn wpada do wody. Miejscowy chłopiec, według relacji czternastoletni, rzuca się na ratunek, w nurt. Próbuje ocalić, przy czym sam ginie, prawdopodobnie porażony prądem. Ernest za spontaniczne bohaterstwo zapłacił życiem. Jeden z uratowanych i tak umiera następnego dnia, co wzmacnia dramat daremności zmagania z losem.     Gdy nie jest się bezpośrednim świadkiem wypadku, a relacja dociera z sieci, sensacyjny news szybko traci moc oddziaływania. W jakiejś części społeczeństwa, pewnie całkiem niewielkiej, podobne zdarzenie pozostawia chwilowe emocje. Gości na moment wśród tematów podczas grillowania, imienin u cioci albo fragmentem dialogu w piwnym ogródku. Tam rodzą się i równie szybko znajdują odpowiedź pytania o sens poświęcenia w obliczu końca młodego życia. Bohaterstwo czy lekkomyślność? Spontaniczny odruch? Intuicja ratowania, bez czasu na ocenę ryzyka i bez możliwości analizy sytuacji? Przecenił siły i zapłacił najwyższą stawkę, bo nie mógł po prostu stać i patrzeć? Czy był sam? Wzdłuż rzeki prowadzi droga do miejskiej plaży. O tej porze roku ruch tu raczej nie ustaje, szczególnie w godzinach popołudniowych, a tragedia miała miejsce w okolicy siedemnastej. I nie zawahał się jedynie czternastolatek? Jeszcze nie osiągnął pułapu konformizmu, sufitu obojętności i troski o własne ja? Dla młodzieńca z prowincji życie było wartością realną, nie grą na ekranie. Jeszcze było go stać na poryw solidarności w starciu z ostatecznością. Prawda, jakie to szlachetne w naszych czasach? Jakie przykładne i jednocześnie bezsensowne w finale. Pomieszanie odczuć jest tu jak dokuczliwa mucha, która bzyczy upierdliwe i wzmacnia echo tragifarsy zdarzenia.     Sytuacje rodzinne powodują, że dosyć regularnie bywam w Piszu i to od blisko trzydziestu lat. Znam to miejsce i rzekę z rozlicznych spacerów wzdłuż jej brzegu, ale nie przypominam sobie, żebym widział tam jachty z postawionym masztem. Nie tylko ze względu na linie wysokiego napięcia, ale także z uwagi na mosty. Jednostki płyną tędy z nurtem i na silnikach, niezależnie od wielkości. A załoga z Krakowa? Wyłączyła czujność czy myślenie? Metalowy drąg jednostki pozostał poza zasięgiem ich wzroku? Mimo oznakowania szlaku? Może to kwestia doświadczenia, brawura, alkohol? Zdaje się, że głupota i brak wyobraźni łamie dziś wszelkie granice i to znacznie silniej niż łaska Boska. Bezmyślność zbiera żniwo w każdej postaci, boli szczególnie tam, gdzie ceną jest przypadkowe życie.   Relacje o dramacie szlachetności, wyciągają z pamięci także medialne doniesienia z wypadków samochodowych, wskazują ofiary na przejściach dla pieszych, rozbite wiaty przystankowe z trupami oczekujących, całe to miganie przypadkowego i absurdalnego kresu życia, domkniętego przez pijanych kierowców, naćpanych, celebrytów, którym odwala przepracowanie, wyścig szczurów i nadmiar kasy, zwyczajnych idiotów albo recydywistów, powodujących wypadki po odebraniu uprawnień. I to nie oni zwykle giną, eliminują ludzi, którzy nic nie zawinili, często dzieci. Ale na takie zdarzenia staliśmy się już znieczuleni, jest ich zbyt wiele, żeby tąpnęło, rozpaliło potrzebę zmiany postaw. Podobnie jak statystyki utonięć po spożyciu, nie grzeją, nie ziębią. Zwyczajnie nie ruszają, składając się w bezimienną śmierć na własne życzenie. Znieczuliliśmy się i trwają w nas nie dłużej niż migawka telewizyjna lub zapis z przesuwanego paska, strawny dodatek do kolacji.    Im dłużej żyję, silniej dostrzegam ludzką ciągotę do spychania na margines człowieczeństwa refleksyjnego, empatycznego, wrażliwego, zdolnego dostrzegać więcej niż koniec własnego nosa. Miejsce "frajera", "leszcza", "cieniasa" jest w piwnicy niedostosowania, tam z lubością kasuje się odpowiedzialność, zdrowy rozsądek, dbałość o środowisko i troskę o przyszłość dzieci, wnuków. Niedostrzeganie drugiego, stosowanie mniej lub bardziej świadomej przemocy, traktowane w kategorii swobód osobistych i prawa do samostanowienia, zaradności życiowej, sukcesu, "lepszości", przybiera na sile szybciej niż tajfuny, powodzie czy burze. Bardzo wyraźnie daje się odczuć wpływ barbarzyńcy na przyspieszenie efektu cieplarnianego, ale mniej spektakularnie wdziera się jego dominacja nad człowiekiem na miarę XXI wieku, który czegoś od historii jednak się nauczył, choć pozostaje w mniejszości. Podział plemienny, tak silnie okrzyczany w mediach, to nie tylko ten na zwolenników takiej czy innej partii, systemu czy modelu życia, nie tylko na wykluczonych i beneficjentów. Tu coraz silniej do głosu dochodzi skazywanie na niebyt altruistów, społeczników, oddanych powołaniu czy służbie drugiemu, zatroskanych o przyszłość ogółu. Ludzi, którzy są jak ostatni krzyk sumienia, a ten należy bezwzględnie zagłuszyć, bo przeszkadza, staje na drodze do "mojszości".    Jakby autodestrukcja ludzkiego gatunku została wpisana w jego ewolucję i przyspiesza. Zastępuje gen humanitaryzmu nowym: zmutowanej pazerności, która odbiera rozsądek i wpływa na jakość istnienia planety, a objawia się niezwykle skutecznie w ekonomii, biznesie, polityce. Ponagla koniec ludzkości, szczególnie tej, która ratuje życie coraz mniej inwazyjnymi metodami leczenia, tkwi w uczelnianych bańkach postępowych nauk, przestrzega możnych tego świata, rozwija sztuczną inteligencję i lata w kosmos, a w jednostkowym wydaniu bezinteresownie rzuca się na pomoc zagrożonemu istnieniu, choćby bezskutecznie.
8 minutes | Aug 16, 2021
Fotografie i fotki
❖Posłuchaj w interpretacji autora❖Z książki wypadły dwie pocztówki, czarno-białe, najwyraźniej wydane okazjonalnie. Pierwsza z kolekcji „Cztery pory Gierka. Polska 1970-1980 w zdjęciach z Agencji Forum”. To czas względnego dobrobytu, końcówka socjalizmu z ludzką twarzą i ze smaczkami lepszego świata. Oto mężczyzna w płaszczu i w spodniach na kant, w białej koszuli, degustuje piwo marki „Żywiec Beer”, na co niejednoznacznie wskazuje butelka. Jej kształt i aż dwie etykiety sugerują rarytas niedostępny na co dzień w sklepie.     Stojąca kobieta smakuje eksportowy trunek ze szklaneczki właśnie przytkniętej do warg. Jest kultura w narodzie, niedzielne spowolnienie, więc żadnej łapczywości widz tu nie uświadczy. Obywatelka trzyma w dłoni przekąskę, może paczkę paluszków? Ubrana w jasny płaszczyk, pod którym ma sukienkę mini, a kryte lekkie buty, z paskami nad kostką, wskazują na wiosenną porę roku, co potwierdza też tytuł na drugiej stronie kartki: „Święto Kwitnącej Jabłoni. Nowosądeckie. 1975.”. Ciekawe jest tło. Fotograf nakrył świętujących jakby z tyłu sklepu. Budynek raczej parterowy, widać kawałek dachu, a na szarej ścianie jedyne okno, zamknięte mało zdobnymi okiennicami. Pamiętajmy, że to czasy bez pubu. Zostaje buda z piwem albo małomiasteczkowy sklepik, za którym odbywa się coś jak preludium do gry wstępnej?     Pani popija dosyć nieśmiało, bez przekonania, patrzy obok pana. Ten zaś nie spuszcza wzroku z towarzyszki. Trochę jakby pilnował, czy nie oszukuje, ale pozycja jego ciała wydaje się wskazywać na pewną niecierpliwość i trudność, z jaką przychodzi zachować postawę dżentelmena. Być może liczy, że już niedługo przełamie dystans? Otoczenie, smutne podłoże, na którym stoją, w połączeniu z lekkością sceny i jej humorystyczną atmosferą mają w sobie coś z ducha prozy Hrabala i nieuchronnie kojarzą się z czeskimi filmami tego okresu.     Druga kartka to część serii „Schyłek Peerelu”, a obraz utrzymany jest w zupełnie innym gatunku, dalekim od sielanki. Według opisu nosi tytuł: „Dobre, 1987, Targ. Fot. Stanisław Ciok.”. Główny plan wypełniają trzy postaci, idące gęsiego. Kawałek przestrzeni za nimi pokrywa śnieg, mamy zimę lub przednówek, co już na starcie kierunkuje klimat obrazu. Kobieta w chustce, trzymająca na rękach żywe prosię i przewieszoną torbę, patrzy gdzieś w lewo, jakby zatroskana. Za nią podąża druga, niższa i tęższa, także z prosięciem, zapatrzona w plecy poprzedzającej, nic więcej nie chce widzieć. Za nimi chłop w uszance, w butach do kolan, również ze świnką podobnej wielkości. W wyrazach twarzy tych postaci czai się zmęczenie, niepokój i pewien dyskomfort.      Kim są? Rolnikami? Mieszkańcami przedmieść, wyposażonych w chlewiki w zabudowie? Trudno wnioskować, czy na targ wchodzą, niosąc tuczniki na sprzedaż, czy raczej opuszczają miejsce handlu z zadatkiem na rąbankę. Jeśli to rok 1987, kryzys na rynku mięsnym ma się dobrze. Choć oficjalnie wprowadzono już sprzedaż z uboju gospodarskiego, na twarzach idących wciąż odbija się pewien rodzaj nieufności i pośpiech, jakby łamali prawo. Przedstawione tu zwierzęta czeka z pewnością tuczenie pod nóż i to jest fakt historyczny. Choć nie dowiemy się, czy idący utrzymują się z tego, czy chcą mieć coś dla siebie, bez kolejek, ryzyka i do syta?     Zapytałem żonę, z czym jej się kojarzy przedstawiona scena, tak na pierwszy rzut oka? Odparła, że z początkiem „Shreka”, gdy ludzie znoszą zwierzęta i dziwne stwory żołdakom, na polecenie Lorda Farquaada. Zdumiało odległe filmowe odniesienie. Obstawiałem, że napomknie chociaż o Trzech Królach, ale może kobiety w kadrze mylą, a dary niekoniecznie nimi być muszą.     Czym urzekły mnie te znaleziska na tak długo? Stawiają więcej pytań niż dają odpowiedzi? Czy nie o to chodzi w dobrej fotografii? Dlaczego dziś, mając pod ręką portale społecznościowe, rzadko trafiamy na zdjęcia wstrzymujące klikanie? W zamian zasypują nas pańcie bez wyrazu, w jednej pozie, mnożące podobne kadry przez tysiące prezentowanych fatałaszków, niemodnych w kolejnym sezonie.     Współczesna technologia nie tylko umożliwia pstrykanie bez sensu, ale też zaśmieca percepcję milionami słitfoci chwilowego wrażenia. Zabija głód fotografii przesytem, zapewniając głównie przewijanie. Nie pozostają w pamięci dłużej niż czas kliknięcia w serduszko. Z uporem tłoczą pozy, nie osoby, dobrostan w miejsce przeznaczone na smaki egzystencji. I nie da się tego obronić argumentem: "to inny rodzaj fotografii".     Że opisana powyżej jest artystyczna, profesjonalna? Przecież i dziś są zawodowcy. Ale nagrody dla nich zmieniły kierunek. Przyznawane za ujęcia sensacyjne, budzące grozę, uśmiech albo dające kopa uczuciom. Muszą grać na emocjach, wzbudzać medialny szum. Najgłośniejsze nagrody wynoszą pod niebo fotografów żywiołów, najlepiej z klęską w tle, penetratorów ludzkich koczowisk na przedmieściach metropolii, reporterów gmerających obiektywem w żywym mięsie ofiar bezrozumnej wojny, żerujących na zapłakanych pogorzelcach albo nieszczęśnikach uratowanych z powodzi. Te zdjęcia w żaden sposób nie ulżą ofiarom, niosąc chwilową sławę i prestiż jedynie autorowi, aż zleją się w wielką rzekę niepamięci dramatu.     Nie jestem pewien, czy współczesna fotografia ma ten niepokój przemijania, który znalazłem w tak różnych od siebie obrazach. Jedno ze zdjęć wykonano trzydzieści cztery lata temu, drugie czterdzieści sześć, a tamci ludzie nie mieli pewnie pojęcia, że w tak codziennych okolicznościach, anonimowo i nie pozując na nikogo, pozostaną w historii. Przynajmniej na tyle, że jakiś letnik na urlopie, zaszyty w Puszczy Boreckiej, wysypie ich twarze i postaci odległe w czasie i przestrzeni. Poświęci trochę uwagi, zachwyci się prostotą relacji o obcym skrawku życia, które zostało, choć najzwyczajniej odeszło w niebyt. Świat i potomni mają po nich tylko przypadkową scenkę z trzódką lub szklanką piwa.     Tyle lat trudu, ciężkiego żywota, lęków, rozczarowań i uniesień, trwogi i radości, zwyczajnego bytowania, zastygło w nieoczekiwanym ujęciu. A co z resztą tych bytów przecież realnych? Przeszła w energię zasilającą kosmos?
9 minutes | Aug 16, 2021
Zanim Mazury
❖Posłuchaj w interpretacji autora❖Czułem, że sobota będzie trudna, ale aż tak bardzo? Moje domowe kobiety mają to do siebie, że im mniej czasu, tym więcej czynności zbiega się zwykle w jeden wielki deadline. Zwłaszcza, gdy za progiem wakacje i wyjazd na Mazury. Żona od poniedziałku zmagała się z malowaniem balkonu. Po roku umawiania się z majstrem oddała walkowerem i postanowiła zabrać się za to sama. Zanim oburzysz się, droga czytelniczko, zanim popadniesz w stereotyp z gruntu: „a gdzie jest facet w tym domu?”, pozwól, że rozrzedzę koncentrat Twojej spiny. Powód zasadniczy jest, rzekłbym, natury pedagogicznej. Pozwólmy niewieście zamieszkać w realiach epoki i dostrzec jak łatwo znaleźć fachowca w czasach: „na takie robote, to nie opyla mnie się wchodzić”. Po drugie zaś, niech poczuje, ile czasu zajmuje drobiazg z pozoru. Cóż to jest pomalować trzy ściany i sufit? W dodatku bez żadnego specjalnego sprzętu. Otóż jest, czego dowodzi tydzień pracy i zdobywanie nowej profesji na pierwszej linii frontu. Szczególnie, gdy trzeba przemalować ze zgniłozielonego na śnieżnobiały, a powierzchnia gładka nie jest, bo to jakiś chory elewacyjny baranek. W dodatku tu i ówdzie strzaskany, bo pierdolnięty byle jak przez kładących ocieplenie bloku, kilkanaście lat temu, prawdopodobnie za pół litra. Nie sądzę, żeby nasz poprzednik w mieszkaniu, którego całkiem dobrze znam, skłonny był zapłacić więcej.     Ponadto warunki atmosferyczne utrudniały pomoc, nawet gdybym tego chciał. Przy moim powrocie z pracy, w granicach godziny 17.00 na balkonie jest totalna patelnia, ze słońcem centralnie palącym we wszystkie ściany, a to oznacza błyskawiczne gęstnienie i zasychanie farby, o czym mówi jej producent, podkreślając, kiedy nie należy malować.     Tym sposobem, po blisko tygodniowym zmaganiu z elewacją, żonka wieńczyła dzieło zamieniając czapkę z daszkiem na koronę dumy. I już zbierała się do oplotu balustrady wcześniej nabytą matą ogrodzeniową, gdy pośpiech i radość końca przyćmiły racjonalizm, co zakończyło się lądowaniem rolki maty w ogródku sąsiadów. Tak, postanowiła oprzeć ją o szczebelek, zamiast położyć na podłodze. Skutek nietrudny do przewidzenia. Zbiegła po schodach dosyć szybko, ale dobyć jej nie mogła. Gęsty żywopłot wiedzie do jedynego wejścia do ogródka, tylko przez mieszkanie sąsiadów. Ci zaś udali się na sobotnie zakupy, zatem żonci przyszło warować pod drzwiami. Nie komentowałem, nie wściekałem się, pozwalałem w spokoju doświadczać trudów egzystencji, z nową nadzieją pedagogiczną, że od tego będzie miała w przyszłości mniej pomysłów i choć w minimalnym stopniu przestanie ulegać ideom córci, głównej aranżerki zamieszania, najmniej rwącej się do realizacji własnych pomysłów. Mnie zaś pozostaje przyzwalać na równouprawnienie, wszak „widzicie w nas faceta, gdy trzeba śmieci wynieść, żarówkę wymienić”, balkon pomalować i kratkę zawiesić, o czym później. Póki co, w ramach tejże emancypacji, wziąłem się za odkurzacz, naczynia po śniadaniu, kurze na półkach i blatach, w oczekiwaniu na przytarganie maty z parteru i ujarzmienie jej paczką trytytek.     W końcu udało się, żona wyraziła zachwyt powrotem sąsiadów, wyznając, że przez ostatnie jedenaście lat do niczego tak nie tęskniła, jak do ich powrotu z siatami. Po kwadransie kobiety przypinały matę do balustrady, a ja, w pełni zachwytu dla ich samodzielności i dokonań, wziąłem się za instrukcję obsługi najnowszego prezentu – wiertarki udarowej. I niech Wam nie przychodzi do głowy, że był to prezent wymarzony, skłamałbym mówiąc, że choćby oczekiwany. Prezent ten dedykuję wszystkim paniom, które z oburzeniem odkrywały, że mąż obdarował je mikserem lub patelnią, oczekując uniesień nad praktycznością zamysłu. Teraz rozumiemy się w kwestii zasadniczej, to jest radości, której nie było.     Gdyby komuś przyszło do głowy pytać, czemu domowe panie o miesiąc przyspieszyły moje urodziny, podpowiem, że tajemnicę rozwiewały dwa wąskie, choć sporych rozmiarów, kartony, dostarczone przez kuriera do piwnicy. To tam cichcem oczekiwała drabinka na kwiaty, którą należało przykręcić do świeżo odnowionej ściany balkonu, a przy okazji jeszcze mała półeczka pod pojemniczki z przyprawami w kuchni. Wszystko to oznaczało wiercenie w pokomuszym żelbetonie ośmiu otworów, przy średnim zużyciu po trzy wiertła na dziurkę, co znam z praktyki wieszania obrazków.     Tego oprotestować nie mogłem, bo też żadna pedagogiczna przyczyna odmowy nie wchodziła w grę. To przekracza nie tyle kompetencje płci niewieściej, przewidziane w ogólnoświatowym postulacie równouprawnienia, co wymaga użycia fizycznej siły, której nie brak jedynie najbardziej walecznym feministkom, rodem z enerdowskiej pływalni. Tu jednak trzeba krzepy nie tylko do utrzymania narzędzia w poziomie, na stosownej wysokości ponad głową, ale i do wgryzania się w mur, którego Wilczy Szaniec Hitlera z pewnością by się nie powstydził.Wszystkie sześć otworów, ku mojemu zdumieniu i mimo oporu mózgu, powstało niewiarygodnie łatwo. Wiele przeczytanych opinii musiało poprzedzić wybór tej udarówki, ale przed rodzinnym porywem przedwczesnej radości, uchronił nas producent drabinki pod kwiaty. Nie przewidział wkrętów, które miały przytwierdzić ją do ściany. Wszystkie z domowej skrzynki majsterkowicza uwzględniały średnicę, żaden zaś stosownej długości osadzenia w murze na wieki, a przynajmniej do czasu zmiany koncepcji i nowej aranżacji balkonu.     To zagroziło piątą wizytą w hipermarkecie budowlanym. Dotychczasowe spowodowane były niedoszacowaniem zużycia farby w warunkach tropikalnych. Najpierw pięć litrów, druga wizyta – trzy plus zakup wałków i pędzli innego rodzaju, przedostatnia po litr farby i dodatkowe taśmy zaciskowe pod otwory oplotu balustrady i dłuższe wkręty. Co zrobisz jak nic nie zrobisz? Fater uberem trytytek, skutkiem tego drabinka z półeczką zawisła skutecznie o godzinie 22.30. A pakowanie na wakacje? A wariacje na temat przygotowania sprzętu wędkarskiego? Wszystko należało przełożyć na niedzielę, która dodatkowo zbiegła się z pakowaniem gaci, butów, koszulek… i jakże błogosławiłem ten dzień, w którym nie dałem się zwieść właścicielce mazurskiego siedliska na pobyt od niedzielnego popołudnia.      Doświadczenie czy przeczucie? Coś nieuchronnie podpowiadało, że logistyka kobiet lepiej wypada w teorii i zgrywa się ze staropolskim: „jak na polowanie jechać, to psy karmić”. Znaczne przeszacowanie zamiarów nijak nie przekłada się na możliwości, na czym wychodzę jak zawsze, bez skargi myjąc gary z całodziennego zabiegania. Ale przecież dumny byłem z żony, która lepiej wybrnęła z zadania niż niejeden budowlaniec, malarz, betoniarz od siedmiu elewacji bolesnych. A co zaoszczędziła i tak pójdzie na wakacyjne przelewy piwa pod sandacza i gofra z polewą.
12 minutes | Jun 7, 2021
Między Mietkiem, wójtem i plebanem
❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖ - Koszula niby czarna, ale prążek biały. Zamaskowałeś się, pleban? Marynarka, dżinsy? A sutanna?- Nie ten czas, Mieciu. Na cmentarzu było jej miejsce, no i anielski orszak już twą duszę przyjął. A tu, pomyślałem, zwyczajnie, ludzie głodni i kotleta im trzeba, a nie sukienki. - Smakowało? Schabowy był pod kapustę? - Serniczek poszedł i tylko żal, że kawa podła. Nie chciałem przychodzić, sam wiesz , ale byłem ci to winny. - Mogłeś choć koloratkę włożyć, ja nie wstydzę się naszej znajomości.- Od niej tylko ludzie sztywnieją. Udają lepszych, przynajmniej do pierwszego kieliszka. Pilnują słów, a tak użyją dwa razy tyle, bo z przerywnikiem i to powszechnie uznanym za wulgarny. Odruch Pawłowa, Mieciu. Widzą czarnego i podskakuje wskaźnik pogardy. Wiesz, jak jest: darmozjad, zaraz potem pedofil albo pazerota w kiecce. Taki PR, dzięki medialnym przewielebnym i Smarzowskiemu, nic nie zrobisz. A takim niemedialnym, jak ja, zostaje zająć się posługą. W sutannie czy bez, katabas ma gryźć w oczy owieczki, choć im samym coraz bliżej akurat do wilczej skórki. Nie żebym cierpiał, mam nawet jakąś masochistyczną przyjemność z ich pogaństwa.  Całkiem jakbym zasmakował we włosienicy. Patrz jak odświętnie odziani w szatki tradycji i zdrowaśki.- Oj, pleban, nie ściemniaj. Już wiem, byłem tam przez chwilę - pokazał palcem w górę - ty cieszysz się na ten rozpad świata, bo czujesz, żeś życia nie przegrał. I żeś baby nie wziął, pleban…  - … tego do końca dni będę ci zazdrościł - Mietek powiedział to dwa tygodnie temu, teraz zamilkł, jakby nie wypadało kończyć. Usłyszałem tylko łomot ciężkiej klamki z drzwi sąsiedniej sali, mocno zabębniła o posadzkę.- Muszą mieć pewność, że nie opuszczam własnej stypy. - Uśmiechnął się szelmowsko jak uczniak, który sypnął pinezki na krzesło pani od polskiego i ta zdrowo klapnęła. Był tu inaczej? A naprawdę? Szedł gdzieś tam, po zielonych pastwiskach? Bardzo chciałem to widzieć. On sam może jeszcze nie do końca uwierzył, że w takim pośpiechu uwolnił się od ujadania Heli. Wszystkich zaskoczył, za długo odmawiał pomocy, aż covid wyżarł mu płuca do cna. Nie było takiego respiratora, który zmieniłby kierunek. - Teraz już nie zazdrościsz, co? – Odezwałem się dla pewności, że jest obok. - Nie myśl sobie, że było łatwo. Mieciu, teraz mogę ci powiedzieć: wiłem się nocami nieraz ze sterczącą brodawą, oczy pierdziały na widok odsłoniętych kobiecych ud w sklepie, na przystanku. I co mogłem? Padałem na klęcznik, tak! W środku nocy! A Pan dawał siłę swojemu ludowi. Minąłem półwiecze i ostatecznie przestał doskwierać ten magiczny brak kobiety. Przyszło zwycięstwo ducha nad ciałem, czy warto było? Wcale nie jest mi lżej od tego.- Nawet koloratki nie wpiąłeś? Powiedz, pleban, tyś choć raz naprawdę uwierzył, że coś zmienisz na świecie? Popatrz na tych tam, że takim dasz wiarę w zmartwychwstanie?- Gdybym nie wierzył, nie byłoby cię tu teraz, sam widzisz. Lubił te same pytania, a im częściej powtarzałem odpowiedzi, tym większe budziły wątpliwości. Teraz, w milczeniu, oglądaliśmy dziesiątki baloników przez ogromne przeszklone drzwi. Część z nich walała się po podłodze, kilkadziesiąt domagało się uwolnienia ponad żyrandolami, krzyczącymi blaskiem plastikowego kryształu. O przeznaczeniu sali informowała gipsowa płaskorzeźba z młodą parą. Choć kamienne miny obojga wskazywały raczej na trzysta procent normy w wydaniu żniwiarki i tyleż mocy nieugiętego kowala. Kwitnący socrealizm miał się tu dobrze, nawet w wydaniu gotowych na trud budowania ojczyzny nieustannie powstającej z kolan. Szukając adresu wyczytałem na stronie lokalu coś o wystroju z ducha Ludwika XVI. Tymczasem kolumny raziły bielą i zwieńczeniem doryckim, dopełniając fantazję projektanta. Zebrani kupiliby każdy styl za sztukę mięsa z sałatką ze śledzia, podlewane wódką, w rytmie disco polo, bez najmniejszej pretensji do eklektyzmu. Zenek Martyniuk, zapuszczony przez didżeja właśnie przecinał gwar rozmów, jakbyśmy byli w środku wesela, choć ledwie minęła piętnasta. - Poprawiny w sobotę? - Zmieniłem temat zerkając w stronę Mietka.- To akurat pierwsza komunia jest, podobno święta, tylko nie z naszej parafii. Inaczej miałbyś rozeznanie, pleban. Ci są od Matki Bożej Pocieszenia. - Nawet wyglądają na pocieszonych. Coś jednak pomerdałeś, Mieciu, tam pierwsza komunia była dwa tygodnie temu.- Zgadza się. Dziś balety, a że godne wesela? Wnuk wójta gwiazdą przedstawienia.- Widzę, że nawet Jezusa już im nie trzeba. Tu szybciej wody zabraknie jak wina. A ciebie nie zapraszali? Zdaje się, to nie twoja impreza.- Na swojej też bywam. - Znowu głośno spadła klamka w sali obok, a Mietek uśmiechnął się szczeniacko. - A tu ciekawiej, weselej, nawet, tańczą. Słyszysz? Majteczki w kropeczki przygrywają, a rodzice komunisty mieszają drinki za barem. Kolorowe, z parasolką i bez… pomyśleć, że na moim przyjęciu stary wódkę do butelek po oranżadzie lał. Pod stołem polewał, bo nie wypadało mieszać Jezuska z Wyborową. I to po osiemnastej, jak już minęło majowe z naszym udziałem. Respekt był. Teraz można lać Soplicę z Krupnikiem, whisky zagryźć tortem i popijać barszczem, bo hostia strawiona dwie niedziele temu, a w jej miejsce jest pięć dań na gorąco i „Miłość w Zakopanem”. Tu łatwiej się umiera, pleban, tu niczego nie żal! Ludzkość wraca do remizy, tyle że z ajfonem. A może z niej nie wyszła? Tylko zabawek więcej dowieźli. Silniej rozległ się ostry brzdęk spadającej mosiężnej klamki. Stypa po Mietku miała się dobrze. Spojrzałem nerwowo, ale przypomniał, że powinien regularnie dawać znać o obecności, co bez większej fatygi wychodzi akurat tu, gdzie ciśnienie  samo jakoś tak skacze.  Teraz na dłużej otworzyły się drzwi i oswobodziły ryk z głośników: prawa, lewa, ręka w górę, buzi buzi szybko daj, albo jakoś tak, bo nie wyłapałem. Uwagę przykuł toczący się facet z obfitym brzuchem. Cały w bieli garnituru i muchy pod podwójnym podbródkiem, kontrastującej z przaśną czerwoną gębą mazowieckich łąk. W prawej trzymał butelkę czystej, w lewej dwa kieliszki, po czym bezpardonowo klapnął na ławce obok i zerkał na mnie z ukosa. Zostało czekać na „buzi, buzi daj”, ale zamykane drzwi komunijnej potupajki uwolniły nas od sugestywnej piosenki. - Tak pomyślałem, pan, sam tu siedzi, z tej ochrony, ja rozumiem, a to normalna zabawa jest. Komunia wnuka – podniósł kieliszki w stronę małego, przyczajonego z kopertami w rogu sali. - Tu nie będzie żadnej rozróby, to poważne święto jest. Napijemy się po jednym, za zdrowie wnuka i na Boże błogosławieństwo. Na sucho ciężko obowiązki znieść, ja to rozumiem. Proszę, na zdrowie! - Tu są kamery proszę pana, na korytarzu, stracę pracę i środki do życia.  Pozostałem w narzuconym zawodzie po blisko trzydziestu latach kapłaństwa, co było robić? - Pij pan śmiało! Właściciel pana nie ruszy, on dobrze wie, kto ja jestem. Opcja nie do ruszenia, jestem! Nie ma z kim przegrać, panie!  Może zapomniał, że walnął swojego szota, a może mało było, bo przeznaczonego dla mnie też przełknął bez najmniejszej zmarszczki. - Zobacz pan, jaki poważny, pąsowieje tylko w przy nowej gotówce. Skubaniec! Wnuś mi się udał, moja krew, nie zginie! Teraz, panie, takie dają prezenty na te komunie, że ja sam drugi raz bym poszedł! A co?! Tylko ze spowiedzią jest kłopot, bo ze trzydzieści lat nie byłem. Niby po co? Nikogo nie zabiłem i nie pożądałem żony bliźniego swego… nadaremno! He he he!  Klepnął mnie w kolano i wstał otworzyć drzwi gromadzie wybiegających dzieci. Doleciały słowa kolejnego przeboju: nawet gdy cię oleję, ty dalej masz nadzieję, a małe dziewczynki w biegu wykopały w moją stronę dwie krówki, w białych papierkach. Przeczytałem napis: „Pierwsza komunia święta Maksia”. Poszukałem wzrokiem chłopca w albie, właśnie oglądał konsolę, gdy kelnerka z wielkim nożem w garści próbowała nawiązać z nim kontakt. Tort już czekał, ale mały nie dał się odciągnąć. Dziewczyna rozpaczliwie próbowała ściągnąć wzrokiem jego matkę, ta nie mogła opuścić barku, skąd Mietek uśmiechał się do mnie z wyciągniętą w górę szklaneczką, ozdobną w czarną parasolkę. Kiwnąłem mu, gdy łomot spadającej klamki wybrzmiał ostatni raz tego dnia.  
9 minutes | May 9, 2021
Anioł alternatywy
❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖- Pan zaszczepił? Szczepiony był? Pytanie dobiegło z bocznego korytarza. Zamarłem i omal nie upuściłem siatki z korniszonem. To nie mógł być duch, żadna zmora, upiór sąsiada od czterech dekad szukającego kartek na cukier w piwnicznych katakumbach. Powoli odzyskiwałem równowagę, odruchowo chwytając się za gębę. Nie z powodu tłumionego krzyku bynajmniej. Zwyczajnie, sprawdziłem, czy maseczka na swoim miejscu, ale poczułem tylko chłód własnych palców. Jakoś nie przyszło mi do głowy przywdziać szmatkę w drodze po słoiki. Odwróciłem się w stronę głosu i odetchnąłem z ulgą. Z półmroku wyłonił się gospodarz domu. W garści trzymał worek z trutką na szczury. - Pan zaszczepiony? – Powtórzył – Dzień dobry. - Tak, pierwszą dawką – zapewniłem dumnie, klepnąwszy odruchowo w ramię, jakby od tego zależała premia kwartalna albo kupon na dodatkowy zestaw happy meal. Lokalny Anioł zbliżył się konspiracyjnie, przełamał dystans. Czyli o to szło? Chciał mieć pewność, że nie zionę wirusem? Na wszelki wypadek wyznałem:- Jestem też ozdrowieńcem, ale nie wiem, jak długo te antyciała... szczepionka, to w zasadzie dodatek –  jakbym tłumaczył się ze zbyt głośnego seksu, ale bardziej niepokoiła mnie trucizna, którą dysponował. – Pan rozumie, ważne, żeby nikomu nie zagrażać.Raczej nie słuchał obywatelskiego orędzia, pochylony nad kolejną tacką z kolorowymi chrupkami, zwiastującymi śmierć gryzoniom. Wróciłem do kłódki. Z tego wszystkiego zapomniałem o dżemie truskawkowym. Mężczyzna bezszelestnie wyrósł za moimi plecami: - Wie pan, ja się nie szczepię, ale najgorsze, to te maszty 5G. Wszystko zło idzie od promieniowania. Prześwietla głowę, krew, organy, siły odbiera, chęć pracy, nawet apetyt. Najważniejsze zabezpieczyć się, reszta to głupota. Jest na to rada, panie, odpromienniki. Sprzedają za bezcen, można kupić w internecie. I jak najwięcej, panie, na telewizor, radio, telefon. To ja pokażę!  Zanurzył dłoń w kieszeni kurtki nagłym ruchem, jakby sięgał po kosę, ale wydobył smartfon i odwrócił. Zobaczyłem okrągłą miedzianą naklejkę. Coś wielkości reklamowej etykiety Sekretu Mnicha z przepisem na pyszny ser pleśniowy na gorąco. Znowu odwrócił się bez zbytecznych komentarzy. Teraz majstrował przy zamku schowka ze szczotkami i z szuflami do odśnieżania. Siła niewiadomego kazała mi dłużej przeszukiwać półki z przetworami. Czułem jak dotyka mnie rzeczywistość alternatywna, mroczna i fascynująca, zwłaszcza, że nigdy z gościem nie rozmawiałem. Jeszcze godzinę temu dałbym głowę, że tacy istnieją w memach!  Szanowałem człowieka, codziennie mu się kłaniałem. Od dawna byłem pod wrażeniem jego trudu i perfekcjonizmu, choć bez wątpienia dobiegał siedemdziesiątki. Kartony po pizzy, walające się po chodnikach, papiery po kebabach, puszki lecące z okien, śmieci po weekendzie, wszystko ogarnięte do czysta. Przesypujące się kontenery upchane tak, że nic nie znajdziesz na ziemi w zabudowie śmietnika, a w poniedziałki graniczy to z cudem. Gdy tylko spadnie śnieg o świcie odgarnięty, zamiecione schody, klatek tu niemało, a okna umyte. No i dbałość o piwnice do tego. To wymaga nie tylko trudu, ale i bolesnej rzetelności, pomyślałem, ale znowu miał fazę:- Ten wirus, wie pan, nie ma o czym gadać – machnął ręką – wystarczy soda. Taka zwykła, co to ją w samie pan kupi, na kamień dobra w czajniku. Trzeba tylko rozpuścić w ciepłej wodzie, namoczyć dobrze ręcznik, założyć na głowę, na pół godziny i po sprawie. Nie ma takiego covidu, co to przetrzyma. Dla pewności można powtórzyć, jutro, znaczy po dobie i pozajutro. Ale oni dawno to obmyślili, żadna tam nowina, od roku niby. Durnia z nas robią i tyle.- Oni? – Podjąłem zaciekawiony, co też kryje się za następnymi drzwiami jego Narnii. - W Dawos, w 2004 roku. Doliczyli się, że za dużo ludzi jest na świecie. Planeta tego nie przetrzyma. Teraz, wiadomo, wszyscy za wygodni są na wojny. Popatrz pan na tych leni dookoła, pasożytów! Nie w głowie im zniszczenie, ruina, odbudowa. To jak pozbyć się zbytecznych milionów? Każdemu szkoda willi, samochodów, telewizorów, a jakoś trzeba to wszystko wykarmić. Gleby wyjałowione, powietrze brudne, smog, promieniowanie. Wymyślili 5G i wirusa opracowali, żeby powoli wybić kawał ludzkości. Mafia świata, znaczy, troszczy się o siebie. Bez litości. Na szczęście są przecieki, jak kto chce w internecie wszystko znajdzie i się uratuje. Te szczepionki, wie pan, one też, żeby planecie ulżyć, ale chyba panu za późno o tym myśleć, co? Pana już oszukali.  Wskazał na moje ramię, nad którym zawisłem wylęknionym wzrokiem. Na ratunek mózg niepodziewanie zawezwał aktora. Ze stojącej flaszki po ginie jakby wyskoczył Andrzej Grabowski, w genialnej scenie na schodach: … albo Wietnamczycy, patrz pan, co te żółtki. Patrz pan, jaka perfidia. Zalewają nasz rynek skarpetkami z gumką, specjalnie to robią… skarpetkami chcą nas powyzabijać. Od razu poczułem się lepiej i nieśmiały uśmiech wylazł mi usta. Anioł Alternatywy był czujny, natychmiast się połapał: - Pan ze mnie kpi. Wykształcony niby, ale wy za bardzo wierzycie tym swoim specjalistom, profesorom, lekarzom. Oni też są w tej mafii świata. Powiązani biznesem z fabrykantami od leków, z politykami. Ta jedna zgraja myśli wyjść cało. - Może tak być. Ja tam nie wiem, prosty urzędnik jestem.  Spaprałem człowiekowi kawał humanitarnej misji, więc próbowałem złagodzić skutek własnej ignorancji. Pewnie na dobre był gotów zamknąć wrota swojej krainy. Ratowałem sytuację jak umiałem:- Człowiek jest bezradny wobec cywilizacji, taki pojedynczy nie pokona chorób, musi jakoś szukać nadziei. Próbuje wierzyć, że ich wiedza...-  Wiedza? Nie potrafią korzystać z mądrości pokoleń, panie. Nikt nie wymyślił nic lepszego na choroby jak olej. Tak! Tylko musi być rzepakowy, koniecznie, polski najlepiej, z naszych pól, choć już takich nie ma, te koncerny, korporacje, wykupują. Już nic nie ma bez tego GMO. Trzeba kupić litr i wcierać w chore miejsca, dwa, trzy razy w tygodniu. Na zdrowe też przecież nie zaszkodzi. - Pół litra nie wystarczy? – Podtrzymałem temat w uczciwej intencji. - A pół ciała chce pan w zdrowiu zachować? – Błysnął czujnie – Znowu pan się ze mnie nabija, a to działa, masz pan przykład przed sobą. Zima nie zima, przeziębienia nie zaznałem od lat. W chłodzie i upale sprzątam te pety wyrzucane z okna, te kubły ogarniam i nic. No i te odpromienniki, panie! Konieczne! To jest najważniejsze, o tym pan pamięta, łatwo kupić, poprzyklejać na monitor, toster. Nawet na lodówkę, zamiast tych durnych magnesów z wycieczek, może nie będzie lepiej, ale przetrwamy… no, abyśmy!  Już nie oglądał się za siebie, wspiął się po dziewięciu stopniach na wysokość ziemi, mocnej i bezwzględnej wobec jego rzeczywistości. Zgasił światło, choć pozostałem w piwnicy. Wyizolowany. Błądziłem po omacku, z trującym płynem w żyłach, w kompletnej ciemności. Zupełnie jak przedtem zresztą, ale już świadomy. 
9 minutes | May 3, 2021
"Pięset" bez plusa
❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖Znacie ten kłopot ze słuchaniem radia w samochodzie? Tak się porobiło, że na falach głównie stacje komercyjne, na poziomie krajowym, czyli „um cyk, um cyk, byle kasa szła” lub rozgłośnie dawniej ambitne, publiczne, sprowadzone przez państwo PiS do prymitywnej tuby propagandy, przetykanej disco polo i transmisją z nabożeństwa w intencji. Worek sucharów z kminem temu, kto zdoła znaleźć stację z miarę obiektywnym serwisem informacyjnym, o godzinie powiedzmy siódmej rano, ale bez zabawy smartfonem za kierownicą. To naprawdę zaczyna urastać do rangi cudu. Próbuję sobie radzić słuchając TOK FM. Co prawda serwis tam króciutki i dość miałki, ale lepszy maślak w garści niż rydzyk w Toruniu. Czasem jednak - zmuszony przez użytkowników aut - skupiam się na drodze tak intensywnie, że wiadomości przelecą, a ja słucham już przeglądu prasy. Czemu nie, też chętnie biorę na uszy, ale tu pojawia się problem z prowadzącymi.  Zwykle jest to kłopot z emisją głosu, z rzetelnym przygotowaniem bez dukania lub zwyczajnie logopedyczny. Czasem ignorancja stacji jednak czyni niemożliwym dosłuchanie tego do końca, bez ryzyka spowodowania wypadku. Lektor, na ucho w moim wieku, może nawet starszy, czyż nie powinien przejawiać odrobiny szacunku do mowy polskiej? Choćby przez wzgląd na słuchaczy, powagę marki, z racji wykonywanego zawodu? Zwykłej przyzwoitości i profesjonalizmu? Może choć z  powodu wytresowania i kindersztuby, wyniesionej z kultury języka, wymuszanej przez nauczycieli? Tymczasem czyta i słyszę wielokrotnie powtórzone: „pięset” sztuk, osób, złotych… jeszcze raz „pięset”. Zmienia temat i dowiaduję się, że Filipińczycy – z racji posiadanych cech – idealnie nadają się do wykorzystania w warunkach polskiego kapitalizmu, więc traktowani są przez naszych pracodawców na równi z dawnym chłopem „pańczyźnianym”, po czym „pańczyznę” odmienia przez inne przypadki do uwiądu mikrofonu. W połączeniu z jego „yyyy” i jąkaniem, krew mnie w końcu zalewa, wyłączam radio, mając na uwadze dobro uczestników ruchu drogowego. I ciągle ściga mnie pytanie: czy taki ptyś mikrofonu nie ma nadzoru? Redaktora o stołek wyżej? Zatrudnia go równie potężny ignorant? A może ja zdurniałem oczekując, że ktoś zwróci uwagę na minimum misyjności w prywatnej stacji, bądź co bądź jednak „gadanej”, gdzie „um cyka” jak na lekarstwo? Wyrzuciłem to z siebie, przeczytałem i zrobiło się lżej na sercu, ale zaraz pojawił się troll na krawędzi monitora. Przebierał girami, poczochrał się pod pachą i popukał w czółko, spluwając nad opuszczoną maseczką, przez lewe ramię. - Przesada – rzucił – czym ty się zajmujesz? Jakby większych zmartwień nie było i pandemia wróciła do Wuhan. Po co grasz na spróchniałej strunie, stetryczały marudo? Dupę rusz po kiełbasę, apokalipsa w Biedrze, nawet musztardy ci nie zostawią, o parówce już możesz zapomnieć. Rodacy, długi weekend, puste półki, taki dżołk nieśmieszny. – Szarpnął łbem w stronę okna, przesunął daszek czapki do tyłu i podrapał się w miejscu, gdzie faceci noszą klejnoty. – Do kogo ta melodia? Przynudzasz, brniesz w czarną dupę. Nikt przez godzinę nie pamięta, kto pisał, a kto czytał, o czym było gadane, a ty czepiasz się słówka z radia, co najmniej jak czterdziecha tindera! Wiadomo, o co chodzi. Czy kto włącza czy „włancza”, ważne, że wie gdzie nacisnąć, wetknąć i jak wyprowadzić „pięset otwartom renkom”. - Jasne, a reszta jest milczeniem nad trupem patrioty!  Posłałem za nim pożegnalne zdanie, gdy leciał już z czwartego fikuśnie machając łapkami. Zapomniałem, co naprawdę znaczy słowo patriotyzm, sięgnąłem do klasycznego słownika języka polskiego, znalazłem: postawa społeczno-polityczna i forma ideologii łącząca przywiązanie do własnej ojczyzny, poczucie więzi społecznej oraz poświęcenie dla własnego narodu z szacunkiem innych narodów i poszanowaniem ich suwerennych praw. Prawda jak pięknie to brzmi w zderzeniu z obrazem naszych chłopców patriotów z kotwicą na środku dresu? Z biało-czerwoną opaską na rękawie bluzy z kapturkiem? Z tęsknotą do husarii, z łomotem sprawianym „ciapatemu” za to tylko, że tu przyjechał? A jak dorzucić do tego troskę o czystość języka na ulicy, w radiu, internecie? Wyjdzie niezły pasztet umiłowania ojczyzny. My Polacy mniej już lubim sielanki, więcej parodię własnego wizerunku!  Tak się mści paradygmat romantyczny, to nieustanne grzebanie w trumnach mniej lub bardziej rzeczywistych bohaterów narodu. Choć to właśnie historia uczy, ilu synów i córek ginęło w walce o obecność i czystość własnego języka, w zmaganiu z zaborcami, okupantami, z sowietyzacją, nowomową partyjną, by dziś bez żenady ich prawnuki i wnuki mogły olewać ortografię, znaki diakrytyczne, kaleczyć wymowę, zachwaszczać zbitkami z angielskiego i srać na własną kulturę. Takie to romantyczne nasze upominanie się o Polskę - mesjasza narodów, o serce Europy, gdy na własne życzenie robimy z niej prowincjonalny półdupek, zakałę analfabetyzmu na tle Francuzów, Niemców, Szwedów, w stronę których miło popatrzeć, ale już nie naśladować, grzebiąc mowę ojczystą  i kulturę w bagnie nieuctwa i lenistwa. Choć to akurat język prawdziwie kształtuje tożsamość i narodową odrębność, których nie da się podrobić. To jest jak plucie sobie w gębę, choćby Gombrowiczowską z ducha.  Może należałoby w końcu zarzucić romantyzm i wrócić do pozytywizmu, z jego pracą u podstaw? Obejrzeć (bo czytania patrioci nie lubią) "Nad Niemnem", choćby tylko dla dialogów Benedykta Korczyńskiego z synem i zobaczyć budowanie postaw elementarnych dla przyszłości kraju. Przypomnieć mentalnemu chłopstwu „pańczyźnianemu”, że czysty klomb pod blokiem, niewyrzucany pet przez okno samochodu, skwer zamiast budynku, posegregowane śmieci, las bez puszek i butelek, niewycięta do gleby aleja parkowa albo zarzucenie telefonu w trakcie prowadzenia samochodu, odstawienie kielicha przed drogą, to głębsze przejawy patriotyzmu niż dzierganie orła w koronie na własnych cyckach.  Troska o czystość języka, jak i trawnika, wymagają jednak wysiłku, edukacji i wyznaczania zadań sobie samemu, a tego nasz rodzimy patriota nie zniesie. On woli rzygać hejtem, bo łatwiej wymaga się od innych. Potrzebuje krzyczeć, nie słuchać, bo może musiałby nad sobą popracować.  I żeby było jasne, powyższe słowa nie mają barwy politycznej. Nieustająca kpina z patriotyzmu, dotyczy tak samo wyznawców prawicy, jak i lewicujących chłopców z „Wyborczej”, gdzie nie tylko coraz mniej troski o korektę, ale i o redakcję tekstów. Oto czytam opinię o Kościele w początkach niepodległej Polski, gdy oczy atakuje zdanie: „Miał być siłą jednoczącą i gwałtującą ład społeczny w Polsce” (Bartłomiej Sienkiewicz, Nie chować głowy w piasek,. GW, 09.04.2021). Drukarski chochlik czy neologizm autora? Tak czy siak udany, skoro Kościół bardziej „gwałtuje” niż jednoczy od dawna.
10 minutes | Apr 11, 2021
Między kobiecością a kogutem
❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖Uprzedzam, tekst nie ma związku z marcowym „dniem kobiet”, którego idea od dziecka brzydzi mnie żenadą form. Najmniej bowiem kojarzy się z kobietą. Znacznie mocniej z facetem w stanie wymagającym przeglądu technicznego, z garścią uzbrojoną w wymęczony goździk albo tulipan. Godnie i na odpierdol w jednym, żeby nie było, że zapomniał, on, mąż, kolega z pracy, wdzięczny klient, ojciec i syn, ogarniający wszechświat niewieściej złożoności galopem nakazu wzdłuż przydrożnego Lidla. Ledwie okazjonalny pretekst dzisiejszego stukania w klawisze podszyty jest lekturą dosyć odległego wywiadu z „Wysokich Obcasów”. Niemal miesiąc temu udzielił go najtwardszy przedstawiciel polskiej literatury współczesnej – Andrzej Stasiuk. Ikona czystej postaci, w nielichej pogardzie trzymająca uroki cywilizacji zachodniej, zaprawiona włóczęgą po zapyziałych kresach Karpat, wytrzęsiona na stepach Mongolii, tak ujmująco kreśli obraz mężczyzny, że nie mogłem się oprzeć. Odsłona pierwsza: Czym jest dzisiaj męskość? Z jednej strony mamy drogerie, gdzie połowa działów to działy dla mężczyzn. […] Idę wtedy do pani sprzedawczyni i robię z siebie bezradnego idiotę. Prowadzi mnie przez odmęty męskich poprawiaczy istnienia, szuka tego niby podstawowego towaru. To trwa i trwa. Z drugiej zaś mamy kiboli, chuliganów, prawicowców, narodowców w testosteronowych i kryptohomoseksualnych wspólnotach. Oni najchętniej wydzielaliby tylko męskie smrody i z tyłków ziali ogniem jak z rac. Na szczęście mają jakieś kobiety, które pewnie zmuszają ich do mycia, gdy przychodzą do domu. Gdzieś czytałem jakieś badania – amerykańskie – i tam stało, że jakiś wariacki procent facetów (20-30) nie myje sobie tyłków, bo im się to kojarzy z homoseksualną penetracją. Całymi latami.  Od razu na myśl przychodzi cytat z innego mędrca: Gdyby nie kobiety, nadal żarlibyśmy z ziemi. Trudniej określić jak byśmy śmierdzieli, wyobraźni mi brak, i nie pomaga nieodzyskany w pełni węch po covidzie. Z pewnością łatwiej nam trwać bliżej troglodyty niż śledzić top listę kosmetyków szumnie zwanych męskimi. Jak mawia moja córka: „facet zawsze ma łatwiej w życiu. Umyje głowę, jajka, gębę i samochód żelem cztery w jednym i jest zrobiony”. Coś jest na rzeczy, a raczej było, skoro zanika ta forma męskości, jak głosi wieszcz Beskidu Niskiego. Oddajmy jednak sprawiedliwość: to nie samca należy winić o to, że kobietom da się wcisnąć inny krem na poranek, jeszcze inny na zmierzch i kolejne pod lewe oko i na podbródek. W końcu same się nakręcają, więc nie ma o co kruszyć kopi. Inny fragment wspomnianej rozmowy nie oszczędza brzydszej części ludzkości: Faceci są okropni, wie pani? Zwłaszcza w grupie. Podobno kobiety są gadatliwe, ale faceci, gdy już się spotkają i napiją się tego piwa, to po prostu strasznie pierdolą. To jest festiwal samochwalstwa, durnych mądrości i recept na zbawienie świata. Nigdy nie lubiłem za bardzo gadać z facetami, bo obecność, towarzystwo stawiały w sytuacji zagrożenia zażenowaniem. I nie ma tu jakiejś wielkiej różnicy między krakowskim czy warszawskim stolikiem, przy którym zasiadają luminarze ducha, a lokalem Antałek w moich Gorlicach. Zawsze chyba wolałem rozmawiać z kobietami. Chociażby z tego względu, że wykazują więcej poczucia humoru na nasz temat od nas samych. No więc ta stara męskość odejdzie, mam nadzieję. Już teraz jest zawstydzana na każdym kroku i wyśmiewana, co nie jest oczywiście najlepszą metodą.  Kłaniam się nisko prawdziwemu pisarzowi. Od lat podejrzliwie przyglądam się sobie i coś jest nie tak. Nie bywam na stadnych męskich biesiadach, unikam towarzystwa piwnych ogródków, o pubach zapomniałem, na plaży i klombie pod sklepem nie dzierżę Specjala. Wreszcie zrozumiałem, że ani to poczucie wyższości, ani rodzaj pogardy dla kogucenia, napinania klat i odwiecznego tańca wojownika, co to głównie mięśniowy, a główka malutka, ale wszystkich ma za głupszych. To zwyczajna nuda, przewidywalność i lęk przed żenadą, której odpryski zawsze przykleją się na dłużej. Stąd radość obcowania z kobietami. A jeśli jeszcze czasem sprawia przyjemność pójście na piwo, to prawdziwie męskie, szczere, oko w oko z jednym ogarniętym, drugim i trzecim, byle nie ryzykować grupy i rzeczonego pierdolenia z wszystkimi naraz, bo będzie o niczym. Śmiem przypuszczać, że panie w swoim kółku mają podobnie. Odkąd świadomie spojrzałem na świat, wolałem towarzystwo kobiet i nawet żona to zrozumiała, przynajmniej tak twierdzi. Nigdy nie kryłem, że z uroków rozmowy czerpię wartość dodaną, choćby zerkając między powabne kolanka i w kwitnące pokusą dekolty interlokutorek. Ale ten etap mam za sobą, odkąd boleśnie dotarło, że nic nowego tam nie wypatrzę. Zwyczajnie duch ochoczy zwyciężył ciało mdłe i dziś dobitniej dociera kobieca złożoność emocjonalna, wyrafinowany smak estetyczny, znacznie większe oczytanie i umiłowanie wielu aspektów kultury, ale też nadzwyczajna umiejętność usprawiedliwienia każdego absurdu, dostrzeżenia barw innych niż podstawowe cztery kolory, a przy tym dystans do siebie i świata i ten poziom tolerancji, do którego nigdy już nie doskoczę. Oczywiście uogólniać się nie da, tyle charakterów ile osób. I, dla jasności, mówimy w kontekście ludzi na podobnym poziomie umysłowym, bez względu na płeć.Odkrywam z fascynacją obszary zupełnie nieznane męskiej psyche. Pokłady czegoś pomiędzy niezłomną wiarą w człowieka, tradycję, ład a Annapurną naiwności i przekonania o sprawczej mocy w walce z bałaganem świata, że nie wspomnę o pokrętnej logice. Spróbujcie rozjaśnić kobiecie, że nie ma sensu mycie okien w czasie deszczu ze śniegiem, gdy ona pojutrze ma święta. Albo że w dobie pandemii siadacie do stołu we troje i podczas tej wigilii trzeba darować sobie dwanaście potraw, żeby nie wyrzucać. Każda przyjmie to w dobrej wierze? W trosce o jej zbyteczny trud i ekologię? Czy raczej poczuje się zubożona w statusie opiekunki ogniska domowego? Upór to bezsensowny czy walka z chaosem o porządek, z góry skazana na porażkę? Z innej beczki: spróbujcie uczulić kobietę wychodzącą za alkoholika, hazardzistę czy maminsynka, że ściąga na siebie syndrom ofiary i służącej. W ilu przypadkach usłyszycie, że dziadyga się zmieni, bo ona przecież go kocha? Dajcie opór siedemdziesięcioletniej mamie, gdy rozbija małżeństwo synka po pięćdziesiątce codziennym wezwaniem na obiad, gdy w domu czeka nań żona i dwoje dzieci. Wyjaśnijcie poszukującej miłości, że związek z facetem, który zostawił narzeczoną w ciąży, a potem rozwiódł się dla niej z żoną, jest zbyt ryzykowny. Ile razy usłyszycie, że one go nie rozumiały? Otwórzcie oczy fankom romansów na rzeczywistość portali randkowych. Da się? Ugaście ich nadzieję na finał żywcem z „Samotności w sieci”, gdy ona mu serce na dłoni, a on kutasem po oczach w ofercie zwrotnej. Ale o czym ja tu?! Powiedzcie żonie na zakupach, że już ma dwie takie nowe sukienki w szafie, a usłyszycie: one są stare, tylko nienoszone. Tak. Odsłaniam się na strzał feministek, manify i pań z pokolenia Y i Z . Wszak w ich ujęciu pieprzę jak potłuczony z ambony, takich kobiet już nie ma! Chyba, że stare baby (czterdzieści plus), umęczone pod kopcem patriarchatu, które nie potrafią żyć inaczej, zatęchłe w zależności! Bardzo chciałbym w to wierzyć, serio. Jestem przekonany, że świat urządzony przez kobiety byłby może zakręcony, ale raczej piękniejszy (przynajmniej na zewnątrz i bez skrobania tapety). A jednak ilekroć rozglądam się wkoło, jakoś nie umiem podzielić zdania Stasiuka, że ta stara męskość odejdzie. Co więcej, silniej tkwię w przekonaniu, że ma się coraz lepiej. Nie kibole, ale mniej medialni Janusze i Seby u boku korposzczura i leminga, to oni zasrają ostatecznie demokrację, a potem jako ostatni zgaszą światło tego świata w imię bezgranicznego zadowolenia z siebie.
11 minutes | Apr 11, 2021
Od kota do Kanta
❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖- Dwie godziny po publikacji i ponad sto odsłon, proszę pani.- A taki niepozorny temat, niby miałki, koci i zwyczajny.- Jak nie drapiesz strupa, to pójdzie. Lekko i przyjemnie,  do kawusi. Nic nie poruszy i nic nie uwiera.- Jacek nie piskaj... nie można czytać Kanta non stop. Tudzież rozwodzić się nad sensem życia.- Czemu akurat Kant przyszedł Ci do głowy? Największy, jaki chwilowo ogarniają nazywa się Obajtek. O sensie można w nieskończoność, bo tu żadnego już nie ma, dlatego szukanie inspiruje.- I powiedz do czego te wywody prowadzą?- W największym skrócie? Do próby oswojenia świata mimo wszystko, osadzenia w nim siebie, może do zagadania lęków egzystencjalnych? Sam się w tym gubię.- Oswajanie świata? Jak najbardziej, każdy z nas to robi na swój sposób, choć może czasem nieświadomie - to codzienne życie, obowiązki, powinności. Rozwój intelektu też następuje u każdego inaczej. Szukamy podobnych sobie w codzienności.- Jakoś trudno to przełknąć, gdy większość funkcjonuje na poziomie kornika ryjącego tunel, równie dobrze w spróchniałym leśnym pniu jak w średniowiecznym zabytku. W ciągu wieków wielu twierdziło, że największy procent populacji, to tylko nawóz historii albo armatnie mięso w rękach przywódców, może jeszcze witalność dla podtrzymania gatunku. Żaden rozwój tego nie powstrzyma. Jedyny wspólny aspekt, jaki ciągnie każde pokolenie, to przyjemność natychmiastowego użycia. Dziś to szczególnie silny wspólny mianownik.- Bardzo surowe to postrzeganie.- Pozbawione złudzeń?- Wiesz? Ciut mnie zatkało. To, że mamy społeczeństwo konsumpcyjne owszem, to jest widoczne, ale nie można generalizować, że ludzie nie analizują, nie są refleksyjni.- Nie chodzi o to, czy są refleksyjni. Mówimy o zdolności do przekładania myśli na uczynki. Ktoś powie: "do dupy to życie" niby jest to refleksją, ale czy motywującą? Jedynie do sięgania po kolejną flaszkę, którą pierdolnie się za siebie na trawnik, gdy błyśnie dno.- Jacek to skrajność!- Skrajność? Przejdź się w pobliżu Żabek i Lewiatanów, zerknij za siatki, na trawniki, na skwery, murki przyokienne, chodniki. Ile szklistych małpek połyskuje w słońcu? A taki niepijący? Słyszy w telewizorze, że folia zasypie nas ze wszystkich stron. Jęknie, nawet torbę kupi lnianą z napisem "eco bag”, a w Biedronie zapakuje marchewkę, pomidora i ogóra w oddzielne jednorazówki. Naprawdę nie szarpiemy tu Kanta ani Nietzschego, schodzimy do minimum codziennej refleksji. W perspektywie dalszej niż koniec nosa.- I myślę że ta codzienność się zmienia na plus.- Yhm, chyba w brzdęku reklam i TVP Info albo w Twoim pragnieniu, w bańce samochodu. Zmuszony do wodzenia kółkiem sam poczułem jak drastycznie zmienia się wizja świata z pozycji siedzącej. Przed iloma zachowaniami chroni karoseria. Pandemia odcięła to, co dopadało oczu na peronie, chodniku, przystanku, na ścieżce pieszych i rowerowej. O ile mniej wiem dziś, o ludziach, gdy odeszła możliwość podsłuchania dialogów w środkach komunikacji. Nawet poczułem wewnętrzny ład, fakt, ale kosztem utraty. Łatwiej w takiej okoliczności przemalować wszystko w odcienie różu. Tylko zwierzęca czujność nie pozwala owijać się w złudzenia, bo wiesz, że on tam jest. Mentalny prostak, który za nic ma zasady współżycia. Przypomina, że po zamknięciu oczu potwory wcale nie znikają.- Potwory zawsze były i będą, złudzenia też nie są tak do końca złe. Bo czym są? To zniekształcone spostrzeżenia. Ale czy nie w każdej ocenie jakoś fałszywe? Może na to postrzeganie ma wpływ napięcie danej chwili? Stan emocji? Złość? Bezradność, brak wiary w swoją sprawczą moc? Zmęczenie? Izolacja? Tyle czynników wypacza postrzeganie, że popadasz w inne samooszustwa. Zawsze dalekie od obiektywizmu. Czasem złudzenia są wręcz niezbędne, bo wbrew pozorom ułatwiają życie. Powodują, że jeszcze nie plujesz na ludzi, nie kąsasz na oślep.- Oczywiście, tylko, że to zależy od potrzeb indywidualnych i wymagań sobie stawianych. Zdolność do podnoszenia siebie z kolan ma może siedem procent żyjących. Nielicznym chce się czegoś więcej niż serial na Netflixie i tropienie wyprzedaży. Masa ceni sobie dolne partie piramidy Maslowa.- Tak. Tylko jak powstała owa piramida? Oparta na stosunkowo wąskiej grupie badawczej, w dodatku osiemdziesiąt lat temu. Gdyby badać inną grupę, mogłoby się okazać że jej poziomy układają się zupełnie inaczej.- Jasne, dziś potrzeby ułoży Rydzyk i Natanek. Gdyby miało być jak mówisz, nie mielibyśmy tylu populistów z tandetnego komiksu, ani producentów dóbr nijakich.- To już "ewolucja".- Szkoda, że jedynie pazerności.- A może jednak ciekawości?- A jaką ciekawość zaspokajasz zastępując sprawną pralkę drugą, nowszą? Telefon  kolejnym, skoro mają te same funkcje? Telewizor takim z internetem, bo przewodów nie chce Ci się przełączać? Chyba czegoś tu nie rozumiem.- Nową pralkę kupiłam po dziewiętnastu latach. Stara naprawdę się rozsypała.- Moja ma osiemnaście i jej nie wymieniam, jeszcze. Zwyczajnie boję się, że nowa popracuje zanim gwarancja się skończy. Ale mówiłaś o ciekawości, więc pytam o tych, co muszą mieć nowe telefony każdego roku, podobnie jak komputer i odkurzacz, że o samochodzie nie wspomnę. Albo co dwa lata remontować łazienkę, bo kolor glazury się znudził i inny jest już "na modzie”.- Pod świetne albo chociaż dobre samopoczucie. Może właśnie w ten sposób się realizują, czują się spełnieni i zadowoleni?- Może jednak uciekają przed bezsensem wszelkich zabiegów? Odskoczyć od pytania „po co?”, byle nie odstawać od innych. To, co nazywasz dobrym samopoczuciem, jest właśnie błogostanem trutnia, po którym niczego nie przybędzie następnym pokoleniom, poza kolejną górą śmieci. Warstwy wolnego rynku, to wały i wzgórza  odpadów, widocznych z kosmosu wyraźniej niż chiński mur.- Dobra, poglądy masz sztywne, wiem, ugruntowane codzienną obserwacją i brakiem różowych okularów.- … i parkowaniem, które wymusza przejście zbyt długiej drogi.- Co do samochodu - zgoda - człowiek jest oderwany od rzeczywistości, zapleśniały w sobie, we własnych troskach i kłopotach krótkowidza, żyjącego od śniadania do kolacji.- Widzisz, to jest jak ze staniem w kolejce za pięknie zrobioną panią. Nawet jest pociągająca, zgrabna, pachnąca. w zasadzie można by się zakochać, ale zaraz potem ona się odzywa.- O raju... To jest dopiero przykład!- Nie leży? Idźmy na plażę. Przez ostatnie kilka dni jechałem po pracy na spacer. Idzie w moją stronę piękna młoda kobieta. Delikatna buzia, lat około 35, inteligentne spojrzenie, wrażliwe oblicze, gdyby nie telefon w garści. Podchodzę bliżej i leci do słuchawki: "kurwa ja pierdolę, co ty za pojebana szmata jesteś, po chuj ja się z tobą kumpluję, pojebało cię dziwko? Znowu naoglądałaś się jakich komedii romantycznych? Jakie kocha? Jakie małżeństwo? To nie jest jakiś kurwa czas miłości, to jest świat pojebów, za który zapłacisz". Czy taki podkład pomoże jej twarzy w tuszowaniu prostaka? Nie potrzebuje. Roześmiana, najmniej zajęta swoim PR w oczach mijanych, których słońce wydłubało z covidowych zaułków.- No i szok. Jak to mówią mędrcy? Dysonans poznawczy?- Możliwy tylko po opuszczeniu skorupy. Zaraz witki zachwytu opadli, choćbym nie wiem, ile cudowności dał jej na starcie, oglądając egzemplarz przez szybę. Aura figury i piękno lica przyprawiłyby mózg o poszukiwanie szlachetnej kobiecości.- A Ty, głupi, po plaży się ciągasz.- Właśnie, zamiast spod czerwonego odjechać w wypielęgnowanym zachwycie dobrego mniemania o bliźnim, wybieram konfrontację. Pokutnik-masochista?- Może Ty wymagania masz jakieś z kosmosu?- Czym innym wymagania, co innego nadzieja. Wiara, że za rozwojem cywilizacji technologicznej nadąży odrzucanie chama. A im dłużej żyję, tym mocniej pali świadomość, że wszystko to komercja, której jedynym celem jest sprowadzić homo sapiens do roli mało wybrednej rury, byle skutecznej we wciąganiu i wydalaniu. W dodatku brnącej na pohybel zielonym, czerwonym, czarnym. I to jest, zdaje się,  forma apokalipsy, której nie wypatrzył św. Jan na Patmos.- Hm. I co mam na to niby powiedzieć? Jakoś cieszy mnie ta wymiana myśli, chociaż smaku życia nie poprawi.
9 minutes | Feb 26, 2021
Monitoring frajera
❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖Przypomniałam sobie. Napisał Pan kiedyś tekst. Sprawdziłam. Osiem lat temu. To było o budowie, z której robotnicy kradną jakieś detale. Rzecz działa się w biały dzień, w sobotę, środek osiedla. Obserwator nie reagował. Wyszedł od opisu kradzieży rurek, a po chwili odczuwał narastającą bezsilność.   Zapewne deweloper oszukiwał podwykonawców, gdy ci z kolei rżnęli pracowników na kasie i ubezpieczeniu, a w końcu i robotnicy musieli sobie radzić, ciągnąc do opla cokolwiek, choćby kosztem przyszłych mieszkańców budowanego bloku. To był gęsty krzak, gorejący niemocą. Plątanina złodziejskich powiązań, zwanych polską zaradnością. Oberwało się Panu w komentarzach. Za brak reakcji na łupieżczy proceder, to znów za „pieprzenie w bambus”, od wyznawców zasady: śmierć frajerom.  Piszę, bo zapragnęłam wyrazić siostrzeństwo. Może to niewiele, ale zawsze coś. Taka solidarność bezradnych banitów, wypędzonych z krainy aktywności. Chyba niezdolnych już stawić czoła, prawda? Czasem z racji przekroczenia pojemności własnej głowy albo z chęci ucieczki, a może z braku uznania dla środków przymusu bezpośredniego? Zastanawiam się, czy Pan też ma wrażenie, że zostaliśmy niewolnikami własnych zasad? Taka podwójna pułapka: tu dobre wychowanie, myślenie o innych, a tam napór hurmy bezwzględnych egoistów. Za dnia często jadam do okna, za którym tylko drzewa niezmienne. Dopóki nie dopadną ich szyszkownicy z piłą i siekierą, rzecz jasna. Ludzie? Dostarczają widoków zabawnych albo negujących sens cywilizacji. Mam blisko pięćdziesiąt lat, a oni ciągle są w stanie wytrącić ostatnie argumenty na rzecz wiary w człowieka. Zgasić każdy poryw optymizmu, bezwiednie i pozostając sobą. Pewne rzeczy urastają do banału, przyznam, bywa komiczny. Z rana pewien pan wyprowadza wielkiego psa, który robi kupę godną gospodarza, gdy ten patrzy zawsze w przeciwnym kierunku, byle stolca okiem nie musnąć. W południe zaś przychodzi inny mieszkaniec i niemal w tym samym miejscu rozkłada kocyk, by na nim godzinami polegiwać z gazetą, opalając atrybut na miarę dziewiątego miesiąca. Byt pozostawionego gówna nie burzy strategii żadnemu z nich. Można by powiedzieć, że ich łączy, prawda? Filozoficzny dylemat: czy psie gówno jest mniej gówniane od ludzkiego, pozostaje bez wpływu na postawy społeczne i bez odpowiedzi.  Mamy tu sporo zieleni, wie Pan, mimo gierkowskiego osiedla. Zakrzaczenie pozwala załatwiać także potrzeby ludzkie. Szczególnie latem, gdy roślinność gęstnieje, a przechodniom nie przeszkadza, że wielka płyta ma okna z wszystkich stron. Jeśli ktoś uwolni ze spodni smutną brodawę za krzakiem, bokiem stoi do dziesiątek okien w otwartej przestrzeni, ale leje zdrowo i na to. Bezwstyd, to już nie jest przywilej Seby i menela. Niejednej gospodyni zdarzy się zrzucić siaty pod presją pęcherza. Cyk z chodnika i chowa się za krzaczek od ulicy Brzozowej. Tymczasem, kilka kroków za zadkiem, idealnie świeci dupą w okna wieżowców przy Dębowej. Filuternie przy tym zerka między listki żywopłotu, czy od frontu nikt nie idzie. Taki standard do kompotu, bo nie przerywam posiłku. Zwłaszcza, że spektakl niezapowiedziany i nie dłuższy niż reklama Żuravitu na kłopot z kropelką albo Prostamolu na klęskę macho. Dygresja taka. Przecież nie monitoring moczu mnie tu sprowadza. Polskość zaskakuje w wielu wymiarach. Weźmy takie półciężarowe auta. Pięć ich stało na ciasnym parkingu. Rozstawione, żeby nie rzucały się w oczy pośród piętnastu osobówek. Opony obrosły darnią, zielsko wyszło łbem nad zderzak. Nie, to nie było modne dziś osiedlowe złomowanie za free, co oczywiście zdarza co kilka kroków. Te auta były nowsze i z pewnością na chodzie. Skąd wiem? Poznałam ich przeznaczenie. Co wieczór, gdy zjadałam ostatnią kromkę dnia, tuż przed dziewiętnastą, podjeżdżały inne furgony, a z nich przenoszono do tych zarośniętych pralki, lodówki, kuchenki gazowe i pomniejsze sprzęty. I zapewniam, nikt z mijających nie zwracał uwagi. Za krótko tu mieszkam i nie rozumiałam, o co chodzi, skoro długo krąży się tu autem w poszukiwaniu wolnego miejsca. Trzeba Panu wiedzieć, że mam tu radiomaryjnego sąsiada, bardzo porządny człowiek, aktywny działacz. Pytam, czemu nikt się nie zajmie usunięciem tych bud? W popłochu palec do ust przyłożył: „głośno pani nie mówi, to taki skurwiel tu mieszka, co sobie z parkingu magazyn zrobił darmowy. W tych budach. Hurtownia na kółkach i za darmo. Kto tu nie próbował interweniować, pani! Ale zaraz miał spalone drzwi w domu, dziurawe opony, rysy na aucie, zbite szyby. Ten drań ma wtyki w spółdzielni, czy w straży, na policji może? Cholera go wie. Nie radzę się za to brać. Jedna gnida, a całe gniazdo zawszone”… i już aktywista pomykał, czujnie zerkając w rozświetlone okna bloku. Janusz biznesu do dziś ma się dobrze, skutecznie eliminuje nadto zaangażowanych w bój o miejsce parkingowe.  Odbiegłam myślą w trawę na zderzakach, a tu środek zimy. Stoję przy oknie kuchni, z gorącym kubkiem kakao i oglądam nowy spektakl absurdu. Bardzo lubię to miejsce, dostarcza inspiracji nie tylko na czas covidu. Ten chłopak na trawniku rozkopał już śnieg, miał go prawie po kolana. Teraz rozrywa wiecznie zieloną trawę. Zima zaskoczyła jak zwykle i gleba nie zdążyła zmarznąć, więc szybko idzie mu powiększanie dziury. Sprawny jak żołnierz obrony terytorialnej, a szpadel chyba nowy, tak połyskuje w świetle latarni. Ona stoi obok z pudełkiem po butach. Świnka morska? Króliczek? Kot czy pies? Czyj pogrzeb urządzają w świetle setek rozświetlonych okien kuchennych i salonowych? Mało tego, uroczyście, w blasku kogutów lawety, która jako pierwsza przyciągnęła mnie do okna. Nieogarnięty kierowca zawiesił tylną oś corsy na wysokim krawężniku pod śniegiem. Naznosił pod nią desek, kamieni, nie pomogło. Pewnie zostawi to usypisko, gdy pomoc drogowa go zdejmie, bo już niepotrzebne. Tymczasem ten tam rozkopuje trawnik nie zważając na świadków. Obok przeszedł ktoś z zakupami, nawet nie spojrzał. Pańcia z psem, zapatrzona w telefon, minęła. Zatrzymały się dwie sąsiadki, ale odmówią raczej nieszpory niż spojrzą na profana. Dlaczego miałby się wstydzić? Po co wywalać pieniądze na utylizację padliny? Się zakopie na oczach mieszkańców.  Ciekawe, czy postawią tablicę swojemu futru trawnikowemu? Tylko to trzyma mnie tu jeszcze z pustym już kubkiem w garści. A gdybym zeszła i zapytała, co sobie wyobrażają dwudziestoparoletni karawaniarze kaprysu? Co by było, gdybyśmy tak wszyscy między blokami zaczęliby uprawiać pochówek swoich przyjaciół czworonożnych? Zapytaliby, co mi do tego? Chłopak kazałby wypierdalać? Zmieniłby zastosowanie szpadla, uczyniwszy zeń orędownika swobody obywatelskiej, grawerowanej na mojej czaszce? Może jego zachowanie, to jednak pieśń przyszłości, jak Pan myśli? Pozamykani przez pandemię, odzwyczajeni od pokonywania odległości, nawykli do własnej obecności w przestrzeni, naprawdę zaczniemy grzebać pudełka i wazoniki wśród klombów, bez obciachu? Raz z ciocią Irenką, to znów z wujkiem Stasiem, babcią Zenią albo siostrą Maksymą i innymi odpadami u  kresu drogi, zamkniętej przez cwanego mikroba. W końcu jaki schyłek ludzkości, taki anioł apokalipsy, prawda?
10 minutes | Feb 25, 2021
Media bez wyboru
❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖Włączyłem samochodowe radio, ustawione na TokFm. Tym razem zamiast najświeższych wiadomości usłyszałem zapętlony komunikat: Szanowni Państwo, nie usłyszycie dziś żadnej naszej normalnej audycji, nie przeczytacie tekstu. Zamiast nich nadajemy i wyświetlamy komunikat specjalny: MEDIA BEZ WYBORU. Aby Państwo nadal mieli wybór.         Pierwsze skojarzenie w mroku hali garażowej? Jednak należę do pokolenia, które ciągle pamięta niedzielny poranek 13. grudnia 1981r., gdy nie doczekało się teleranka. Ponuro uśmiechnąłem się do pytania: czyżby? Jaka dyktatura taki stan wyjątkowy? Ale w sumie, jaki? Nikczemny. Przecież nie wojenny, bo ani kurdupel generałem, ani Moskwa protektorem, to nawet nie Budapeszt. Wyjechałem z podziemia na ulicę. Bezpiecznie włączyłem się do ruchu i na wszelki wypadek sprawdziłem, czy inne stacje poszły za przykładem. Pstryk i w RMF Classic – komunikat ten sam, tyle że przerywany muzyką filmową. Pyk w wesołe fale emeryta - Radio Pogoda, ale i tu brak krzepiącej atmosfery. Komunikat oswojony od pierwszej frazy, wysłuchany do końca, a z niego nowy koncept parodii dyktatury: zabrać kasę mediom prywatnym i wzbogacać państwowe lub usłużne tuby propagandowe. Przy okazji, rzecz jasna, głosić jedynie słuszne racje, cementujące władzę tępoty, złodziejstwa i ignorancji. Można? Przez jakiś czas jechałem w ciszy eteru, rwanej szumem klimatyzacji. Breja pryskała spod kół, gęsty śnieg zdawał się przyciskać sylwetki do chodnika, a myśli opierały się czarnowidztwu. Ironizowały obronnie, podsuwając powody do radości! Mniej reklam robiących z nas debili konsumpcji, mniej stacji z sieczką szukającego rolnika i pieczenia kuraka. Zniknie kilka jałowych tytułów?  Ustąpią fale sensacji? Na rynku i tak zostaną najsilniejsi, wspierani przez fundacje i Zachód. Jeszcze jeden powód, żeby odciąć telewizje, zabrać się za zgromadzone książki i nie dzielić uwagi przez pięć. Koniec z multitaskingiem, a odbiornik posłuży za ekran Netflixa na czas posiłku. Nie ucierpię przecież bez jednego porannego serwisu w radiu. A redakcje gazet, tygodników? Ostanie dwie sensowne dadzą sobie radę w okrojonym składzie i z wolnym najmitą albo pozostaną w sieci. Zawód dziennikarza i tak sprowadza się do kopiowania doniesień agencji prasowych. Najlepsi wygospodarują sobie miejsce, choćby w sieciowych podcastach, vlogach czy blogach.  Jednego nie sposób odmówić uzurpatorowi: konsekwencji w destrukcji kraju, do którego miłość głosi wszem i wobec, a który ciągle nie dorasta do chorej jego ambicji. Uparcie trwa niewystarczająco posłuszny, więc lepiej niszczyć, niż pozostawić obywatela z dostępem do różnorodności i prawem wyboru. Ale szacun za pomysł i ideę osłabienia krnąbrnych mediów. Gładko i cynicznie, pod pretekstem ściepy z reklam, na solidarną walkę z Covid-19 i jego skutkami, a jakże! Usiecze oponentów bez szabelki, a przy okazji namiesza w głowie suwerenowi, niezdolnemu do ujrzenia drugiego dna. Pomysł równie podły, co machiaweliczny i stosownie zanurzony w pogardzie. Jeśli komercyjne media nie wyskoczą z kasy, są wrogami narodu, jak się zrzucą, zeżre ich bilans zysku i strat. Jak mawiał wójt Kozioł w serialowych Wilkowyjach: „Intryga elegancka, w białych rękawiczkach. Krew wypije, dziury nie zrobi.”. I tylko biel palczatek utytłana. Mijał tydzień od spektakularnej akcji mediów, gdy w aucie włączyłem płytę i usłyszałem dobrze znane słowa Roberta Gawlińskiego: Nie wołaj o pomoc, nie nadejdzie. Nie próbuj się bronić, szkoda sił… co prawda ich kontekst pierwotnie był inny, nawet przeciwstawny w zderzeniu ze środowym widowiskiem destrukcji. Niemniej przyszła i taka myśl: ciekawe, czemu społeczeństwo nie ruszyło na ulice? Gdzie liczne tłumy broniące kochanych gazet, niepokornych wobec rządu? Gdzie wielbiciele telewizji i stacji radiowych? A kartony z twórczością zbuntowanych gdzie? Zaraz, ale kto miałby tam iść? Kobiety, zmęczone bezskutecznym waleniem głową w mur pogardy dla ich ciał i osoby? Młodzież licealna? Studenci? Sami sobie wystarczą w tłitach, postach, komentarzach, memach i zdjęciach. Pracownicy uczelni? Tkwią z czytnikiem, pozamykani w wirtualnych i realnych kampusach. Zapewne umilają sobie śniadanie wybiórczą lekturą „Wyborczej”, „Polityki”, ale żeby zaraz o nie walczyć? Zmęczona część inteligencji pracującej, ostatni bastion wolności ducha i zawodu? Też jakoś nie stanęła tyralierą. Skupiona na zmaganiu o przetrwanie, spinając koniec z końcem w labiryncie lokdałnu. Nie dla niej szaniec i strzały z tektury. Wybrała eskapizm, zamknięta się w dominium czterech ścian, kilku zainteresowań i garstki znajomych na messendżerze, oczywiście z czasem na naukę online pociech i z lekturą w toalecie, wyrywaną fragmentami z ciągle przykrótkiej doby. Ale oddam sprawiedliwość, a co! W środowych „Faktach” TVN kamera zarejestrowała kilkanaście niezadowolonych osób z bębenkiem w Krakowie. I po obronie wolnych mediów. Póki są, dobrze się z nich korzysta, jak zabraknie przyjdzie alternatywa. Natura nie znosi próżni, ta społeczna także. Tydzień temu przeszedł szum po korytarzach biurowych, między sklepowymi regałami, nad stołem z obiadem: „a widziałeś dziś gazetę? Słyszałeś w radio? Przebrzmiało i cisza jak po śmierci organisty. Pewnie szum podniesie się w lipcu, gdy rządowy haracz wejdzie w życie. Z takiego ciągu myśli prosta już droga do pytania: kto właściwie potrzebuje wolnych mediów? Niby brzmi retorycznie, ale wkrótce znowu ogłoszą badania czytelnictwa, a wraz z nimi jasny komunikat: „60% społeczeństwa nie ma ani jednej książki w domu”. Jakoś średnio wierzę, by w tych domach były czytniki z gazetą i tygodnikiem. Bóg jeden wie jak bardzo chciałbym się mylić. A tak trudno oprzeć się pytaniu: czy tak pięknie zbuntowani redaktorzy i dziennikarze, aby nie grają larum dla podratowania ego i utrzymania rozchwianego prestiżu zawodu? Czy w znaczącej większości nie walczą o siebie i dla siebie, podsypując nas ziarnem haseł o znaczącej roli mediów? Przecież gros swoich łamów i antenowego czasu poświęcają politycznym brudom i partyjnemu darciu łacha, najmniej troszcząc się o poziom intelektualny społeczeństwa i misję, dawno wyparte przez siłę gównianego niusa.  Ilu tytułów i telewizji potrzebuje dziś społeczeństwo, zasypane stekiem reklam? Lud, który nie znosi wysiłku zdobywania wiedzy, szukania argumentów, myślenia na własną rękę? Czy media deklarujące obronę wolności, obiektywizm głoszonych treści, rzekomo wspierające kulturę, a niezbędne, musiałyby naprawdę żywić się reklamą tak dalece, że odstąpienie od jej części zagraża ich istnieniu? Może to one nie mają wyboru, ale nam pozostaje spory obszar decydowania o tym, gdzie skierujemy uwagę?        Długo zastanawiałem się jak zakończyć ten tekst i nie znalazłem pomysłu. Przypadkiem trafiłem na słowa reżysera serialu „Ranczo”, Wojciecha Adamczyka: ludzie nie chcą myśleć, nie chcą się zastanawiać. Chcą, żeby ktoś im powiedział, że coś załatwi. Zostawiają to jemu, bo są skupieni na własnym kręgu – swoim życiu, swojej rodzinie. A zastanawiać się nad obietnicami? To wymaga uwagi i zaangażowania. Nasza postawa obywatelska jest bardzo wątła. Oczywiście, po obydwu stronach mamy marsze i spotkania, ale, mam wrażenie, że to nieduża grupa ludzi. Większość jest pogrążona w letargu. W punkt, prawda? Czy lunatycy mogą przebudzić się i zatroszczyć o wolność mediów?
10 minutes | Jan 26, 2021
Co nie wzmacnia
❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖Komentarz pod poprzednim tekstem zaczyna się od miłej sercu pretensji: „Dlaczego tak rzadko pisze Pan posty…”. Chciałem reagować natychmiast, ale worek argumentów trzasnął i posypały się po blacie. Spróbuję jakoś ogarnąć barwne draże faktów, mitów, wyobrażeń, ale też lęków i fobii. Da się chyba to zamknąć w dłużą odpowiedź, przy okazji dziękując za inspirację.     Początki tego bloga wiążą się z wydaniem powieści „Lucka rzecz” w 2007r. Wówczas jedna z koleżanek namawiała mnie do zaistnienia w sieci, żeby tym samym wspomóc promocję książki. Ponieważ było to w zamierzchłej epoce sprzed fejsbunia, uznała, że blog będzie najlepszą tego formą, zwłaszcza, że i tak piszę dziennik. Wystarczy regularnie przenosić do internetu jego fragmenty. Trudno było dyskutować z takim argumentem, więc ze znanym sobie sceptycyzmem ostrożnie zabrałem się do pracy. Mojej powieści w żaden sposób nie pomogłem, zatonęła w morzu publikacji, ale blog wprowadził dyscyplinę regularnego pisania i za to jestem bezwzględnie koleżance wdzięczny.     Jako chory perfekcjonista nie umiałem pisać z czapy. Tu nie ma miejsca na codzienną opowieść zmarginalizowanego narcyza, donoszącego jakie sznurówki w buty wpuścił, co zjadł, jakiej objętości kupę zwodował i co ta barwą przypomina. Założenie było proste: pisać o człowieku współczesnym, dbając o zmienność form. Raz opowiadanie, to znów felieton albo szkic z przeczytanej książki, obejrzanego filmu. Jak mówią ludzie Kościoła: by dać świadectwo. Żadnych sprawozdań politycznych, doraźnych sensacji z boisk i odniesień do prognozy pogody. Nic, co straci znaczenie następnego ranka, gdy medialna rura chluśnie nowe pomyje. Prosta strategia literacka towarzyszyła mi od kilkudziesięciu lat: wypuścić krzywe zwierciadło na chodniki i ulice naszych miast, niech odbija obraz dziadostwa, siepie sarkazmem, a wkurzając, drapiąc strupy polskości, niech zaprasza do refleksji.     Bardzo szybko ujawnił się tu poziom mojego idealizmu. Nie przewidziałem, że żyję w czasach pogardy dla tego, co ponadczasowe. Liczy się bicie piany, bo tu czas płynie w rytmie disco polo do taktu ignorancji, obejmującej kolejne sfery życia. Tu nie wymaga się od siebie, ale chętnie od innych, których byt staje się pożywką cwańszego, jeśli nie silniejszego, a już na pewno aroganckiego osobnika. W necie zaś ważne, kto komu przypierdolił albo wszedł do łóżka, ewentualnie z niego wyszedł z tęczowym prąciem lub bez jaj. A mnie zwyczajnie zaczęło brakować tematów, które ważne będą pojutrze. Szczególnie, gdy większość stadka konsumerów zamieszkuje DZIŚ, ulokowane między hamburgerem a kebabem z czosnkowym sosem nijakości. I to jest pierwszy powód, który z pewnością wpłynął na częstotliwość pojawiania się postów na tych łamach: za bardzo nie mam o czym. Tymczasem poetyka tłita jest mi zupełnie obca i jakoś nie ciągnie mnie to przycinanie. Tak się złożyło, że nie dokonując wyboru zostałem autorem głębokiej niszy. Ale nie narzekam, raczej trwam, przysypany milionem blogów modowych, politycznych, kulinarnych, specjalistycznych, książkowych, grzybkowych i tych dla matek karmiących. Mam za to wolność od jęczenia o lajki, bo z mojego pisania nie ma złotówek. Muszę szanować czytelnika, któremu nie wystarcza wpis o malowaniu pazurka na siedemnaście sposobów. On zna swoją wartość i funkcjonuje w innym rejestrze. Jest ukształtowany i wymaga towarzyszenia, nie pouczania czy schlebiania. To zaś zmusza do pracy nad tekstem i starannego selekcjonowania tematu. Tak chciałem go postrzegać na podstawie dawnych reakcji, gdy ten blog bywał prezentowany na głównej stronie Onet.pl.     Znany portal ostatecznie wypiął się na blogerów i zapowiedział likwidację platformy, co też uczynił. Władze Onetu uznały, że w dobie fejsa nikt nie czyta blogów i posłano kilka ich milionów na śmietnik historii. Odczytałem to jako czas końca moich zmagań o resztki człowieczeństwa ery piśmiennej. Sprawa się rypła, a głęboka piwnica, w jakiej latami tkwiłem – z garstką wiernych choć nielicznych odbiorców – właśnie została zasypana przez buldożery epoki memów i komentarzy wtórnych analfabetów. Byłem gotów pożegnać się z elektronicznym drukiem bez większego żalu. Wówczas Opatrzność nie darowała i zesłała z bezkresu sieci nowego anioła ocalającego. Zjawiła się Iwonka, kobieta złotego serca, wielkiej wiedzy i inteligencji, która uparła się ocalić moją niszę. Zawalczyła o obecny kształt bloga, o jego wizerunek wraz z wszystkimi ilustracjami, dodatkami, podtrzymującymi obecność tego tworu w necie. Iwonka, od której dzielą mnie setki kilometrów, to nie tylko - jak na anioła przystało - istota dla mnie bezcielesna i niewidzialna w realu, ale także stróż kopiący… zawsze skutecznie pogania do pisania nowego tekstu, nagrania podcastu, który pracowicie oczyszcza i wzbogaca muzyką. A gdy liczba odsłon spada, staje się bardzo marudna i prześladuje jak niejedna teściowa. Podtrzymuje ten mozół, choć dobowa ilość odsłon, to kolejny powód mojego rzadkiego stukania w klawisze.   Co wie człowiek publikujący w sieci o ilości stałych czytelników? Ma kilka zestawień wewnętrznej statystyki, przypominającej jak dalece literat nie istnieje w świadomości społecznej. Wie, że gdy dał nowy tekst, przez dwa dni będzie w porywach od 20 do 100 odsłon na dobę. Gdy minie tydzień od publikacji nowego postu, licznik wskaże 10-25 wejść. I nigdy się nie dowie, czy to nie jest ciągle te same 15 osób, które zwyczajnie sprawdzają, czy facet dał coś nowego. Praktycznie żadnych komentarzy, poza spamem, żadnych kontaktów, żadnych mejli, żadnych śladów realnej obecności odbiorcy, który potwierdzi sens zmagań o kolejne zdanie w tekście. Nigdy nie wiem, czy ktoś w ogóle czyta i odbiera, poza garstką znajomych, bo ci poinformują o lekturze na jednym z komunikatorów. Czym w takich warunkach napędzać nowy tekst? Skąd czerpać pomysły, gdy wszyscy w jakimś stopniu wylądowaliśmy w zamknięciu, a serwisy informacyjne kręcą się wokół osi covida? Zestawcie proszę na chwilę, tę powyższą statystykę małych liczb z milionami dobowych odsłon blogów modowych, politycznych, kulinarnych i sami sobie odpowiedzcie, jak zbudować motywację do wystukania felietonu, który wymaga 2 do 5 dni warsztatowych. Liczonych rzecz jasna od kłótni ze sobą o temat, formę i styl, aż po spisanie 3 stron A4 sensownej wypowiedzi i kilka dni redakcyjnej roboty.     Tymczasem świat wokół nurza się w takich oparach absurdu, nienawiści, wypaczenia, że trzeba by chyba ujadać w kółko o tym samym i już nie wiem, czy problemem jest nowy pretekst, oryginalna inspiracja, czy trudniej przestać narzekać, grzęznąć w tym, co piszę, skoro nikogo nie zbawię, a literatura - choć zawsze pragnęła inaczej – obchodzi głównie tych, którzy mają się dobrze i nie potrzebują lekarza, czyli swoją tu robotą przekonuję głównie dawno przekonanych. Znane wszystkim powiedzenie: „co mnie nie zabije, to mnie wzmocni”, stosuje się zwykle dla podtrzymania hartu ducha, a ja - im dłużej obserwuję świat i własne tu o nim pisanie - coraz częściej dochodzę do wniosku, że bardziej mnie ono zabija niemocą niż wzmacnia do walki. Choć oczywiście chciałbym wierzyć autorowi (autorce?) wspomnianego na początku komentarza, że „inni też z niecierpliwością wyczekują wpisów”. Myślę o nich gorąco za każdym razem i chcę w nich wierzyć, bo dzięki nim istnieję tutaj i liczę, że gdy zmagam się z pomysłem, sięgają po wybrany z 225 tekstów tkwiących w archiwum, wszak z założenia są ponadczasowe.
9 minutes | Jan 16, 2021
Sakralne strefy komfortu
❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖Piszę ten tekst ryzykując machnięcie ręki czytelnika. Niby to musztarda po obiedzie, ale jej smak trochę ponadczasowy, dlatego cierpliwym obiecuję, że będzie aktualnie i na czasie. Zresztą, trudno byłoby wcześniej nawiązywać do Objawienia Pańskiego, potocznie funkcjonującego w świadomości jako Święto Trzech Króli, bo to raptem jeden dzień wolnego, w środku tygodnia, niedostrzegalny w galopie codzienności. Sprowadzony do migawek w telewizorze ukazującym orszaki przebierańców, snujące się po rynkach miast i wokół szopek. Niewiele tu pola do intelektualnej szermierki, jak i do komercjalizacji na miarę Bożego Narodzenia. Nie jestem teologiem i nie mam ambicji kaznodziejskich, ale jako człowiek wierzący lubię stawiać sobie pytania, które trwają dłużej niż samo święto i to szczególnie tam, gdzie treść podgryza rutyna. Tym razem ukłuł mnie w ucho niewielki fragment Ewangelii św. Łukasza: … król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Zebrał więc wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i wypytywał ich, gdzie ma się narodzić Mesjasz. Ci mu odpowiedzieli: «W Betlejem judzkim, bo tak zostało napisane przez Proroka: A ty, Betlejem, ziemio Judy, nie jesteś zgoła najlichsze spośród głównych miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie pasterzem ludu mego, Izraela». Zastanowił mnie fakt, że Żydzi nie uznali narodzin Jezusa, jako czasu przyjścia Mesjasza, choć nie mieli wątpliwości co do miejsca. Zawezwani przez Heroda, za przyczyną mędrców ze Wschodu, odpowiedzieli bez najmniejszego wahania, jasno i zgodnie, że ma to być w Betlejem Judzkim, bo tak mówi prorok. A jednak nie rwali się do wyjścia na Jego powitanie. Kacper, Melchior i Baltazar przemierzyli kawał świata, przekonani, że trzeba i warto, że dzieje się coś zapowiadającego dziejowe zmiany, tymczasem miejscowi mieli może dziesięć kilometrów, ale pozostali, tyleż świadomi, co głusi i uśpieni. Dlaczego? Stawiam, że łatwiej było nie ryzykować pozycji społecznej, przewrotu, rewolucji, zagrożenia własnej kasty, majętności, władzy, status quo. Po co ponosić konsekwencje tego, co dziś trener personalny nazwie „opuszczaniem strefy komfortu”? Dobrze się mieli, więc do dziś czekają na Mesjasza, w całkiem zresztą niezłym samopoczuciu.  Ciśnie się tu współczesna analogia. Czy nie podobnie rzecz się ma z naszym rodzimym episkopatem? Zapewne nie należy uogólniać, ale większość jego przedstawicieli, to zramolałe, choć ciągle pazerne dziadziuszki, które wolą nie wychylać się nadto. Lepiej trzymać wróbla w garści, bo to i uznane, zaklepane i zaplute niż ryzykować kanarka z dachu i otwarcie na nowe. Łatwiej sterować resztką wiernych, niezdolnych do wyzwolenia z rytuału, korzystać z braku wykształcenia owieczek, czy ich niezdolności do samodzielnej refleksji, wyrastającej ponad codzienny paciorek i figurki żłóbka. Przyjemniej razić oczy złoceniami Lichenia, odgrywać teatrzyk w kościółku, przyklasnąć orszakom króli na ulicy. Dopóki jarmarczna wiara zapewnia stałość, choćby sprowadzoną do spektaklu podniosłych nabożeństw, gestów, obrazków uniesienia, trwa możliwość manipulacji. Sprawdzone zapewnia pozycję, władzę i luksus do końca dni. Groteskowa wyniosłość zakwestionowała Ewangelię dawno temu, więc i ze swojej posługi wywabili prawdę o miłości z nauczania Jezusa, bo niewygodna i wymagająca ubóstwa ducha, rozdania majętności, pochylenia nad słabym, a władzę nazywa służbą, gdzie ostatni są pierwszymi.  Trudno byłoby pójść za Nim po wiekach gromadzenia dóbr, to wymaga zmiany nie tylko myślenia. Moc Tego, którego wyznają gębą i literą, zdjęłaby ich z piedestału. Wygodniej bruździć ludziom w zacietrzewionych, bo ubogich główkach i szczuć przeciw bliźniemu w oparach szału wobec LGBT, zamiatać pod dywany pedofilię, zarządzać macicami Polek, mnożyć koszmarki pomników Jana Pawła II, byle nie tracić pozycji, byle choć raz naprawdę nie ruszyć z mędrcami do Betlejem. Przecież nie potrzebują być mądrzejsi, bogatsi duchem i kroczyć z darami w hołdzie Bogu samemu ku jego stajence. Wolą dwór toruńskiego Heroda, bo przy nim jest trzos chciwości. Czynem i przykładem przewyższają cynizm starotestamentowych żydowskich uczonych w piśmie, saduceuszów i faryzeuszów, bo choć uznali Jezusa za Mesjasza, to na swój wygodny sposób, jako metodę na dostatnie życie i użycie. Wolą pławić się w dymie ludzkiego uwielbienia i posłuchu niż nieść kadzidło w darze. Tymczasem świat im się wymknął i teraz gotowi krzyżować inaczej myślących, byle stołka spod tyłka nikt nie wyrwał, jakby tu czekała ich wieczna nagroda. Ale wyrwie go czas i kostucha, więc pojadą ku niej na złotym cielcu pychy, jakby sami nie wierzyli w sąd i zmartwychwstanie. To spóźnione rozważanie podsuwa także myśl o apostazji. Łatwo być antyklerykałem, gdy statek Kościoła tonie jak rozszczelniona łódź. Tak łatwo, że już trudno zauważyć księży, zakonników, zakonnice, wiernych nauce Chrystusa, oddanych bliźniemu i powołaniu. Coś nam przekreśla dzieła pomocy, hospicja, domy dziecka, ośrodki niewidomych, domy samotnej matki, inne inicjatywy prowadzone przez ludzi Kościoła codziennego, dalekiego od hierarchów i szumu mediów, ale on jest i nadal nie przeczy Ewangelii. Kto z nas jest na tyle bez winy, żeby cisnąć weń kamień? Fakt, mamy doskonały pretekst, żeby całe zło zwalić na biskupów, proboszczów, wikarych wygadujących sakramenckie głupoty w mediach społecznościowych, jakby sobie na złość. Ale jest w tym także łatwe rozgrzeszenie nas samych, bo nie chcemy od siebie wymagać więcej niż od nich i raczej nie wymagaliśmy. Nam także trudniej pójść do szopy z pasterzami opuszczającymi stada, bo trudno zostawić własną strefę komfortu. Łatwiej oczekiwać pełnej świętości od kleru, jakby jej gwarancją był a priori stan duchowny i miał uwalniać od ludzkiej skłonności do upadku i grzechu. Jakby powołanie dotyczyć miało li tylko doskonałych.  Czasem mam wrażenie, że wierni świeccy tylko czekają na takie „jawne zło duchownych”, żeby usprawiedliwić swoje odejście, ucieczkę szczura z tonącego okrętu. Odrzucić z łatwością swoją bylejakość, choćby w byciu ojcem, głową rodziny, mężem, matką, żoną, ofiarnym i uczciwym pracownikiem, sprawiedliwym pracodawcą, zaangażowanym nauczycielem, powołanym lekarzem, rzetelnym policjantem, kierowcą myślącym o innych na drodze, politykiem pozbawionym jadu nienawiści i wolnym od interesowności, samorządowcem służącym uczciwie społeczności. I może warto zadać sobie pytanie: co mogę zrobić w swojej zwykłej codzienności, by przywrócić ten Kościół Chrystusowej Ewangelii? Zamiast spieprzać, może jednak powalczyć o więcej spokoju i dobra w miejscach naszego codziennego działania, pośród zwykłych obowiązków i wśród tych samych ludzi, którym na naszych oczach przyrasta lęku, nieufności, często nienawiści i frustracji? Czego sobie i wszystkim czytelnikom życzę na ten rozpoczęty rok. Byśmy raczej kochali niż szukali miłości, dawali dobro, niż go wypatrywali, widzieli innych, zanim upomnimy się o swoje.
10 minutes | Oct 5, 2020
Bokserki rozpaczy
❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖- Widziałeś? Nasza Alibaba przywdziała czerwień sukienki. Dla ciebie zrzuciła portki Alladyna, będzie się działo! I ten karmin połyskujący ze stóp. Wieczorem zassiesz koraliki paluszków, każdy z osobna! - Dorota prowokacyjnie przeciągała palcem po ustach siadając na biurko. - Dziewczęce bóstwo! Coś czuję, że zapomnisz o tych jej… jak to nazwałeś? „Dwa razy napluć na deskę i wymieszać”? To było o piersiątkach?      Zawiesił wzrok na jej twarzy. Ile ironii kryła w tych gierkach, a ile szczerej zawiści? Tak czy inaczej, najwyższy czas, żeby uderzyć w punkt i zamknąć temat: - Dwa ziarnka kawy, mówiłem. Zamiast tyłka. To o dupie było, a propos!-  A propos czego?- Perszerona. Hasło z wczorajszej krzyżówki. Powinnaś wiedzieć najlepiej: wielka zimnokrwista kobyła z potężnym zadem. A propos!     Koleżanka pomilczy kilka godzin i zacznie od nowa, znał ją. Jutro wrzuci na tapetę temat pizzy z dziwaczką i zapyta, co lepiej smakowało: pieczarki z wierzchu czy grzybki z pipki? Mściła się za wiek dziewczyny, bo urodą Kamila nie zniewalała. Była miła, starała się poznać wszystkie obszary działania, zrealizować rzetelnie każdy punkt przewidziany w procedurze adaptacji. Nie miała w sobie nic z kokietki, jeśli w ogóle znała to słowo. Marek nadzorował ostatni tydzień procesu, wypatrując momentu słabości, poddania czy rezygnacji i nic. Pełny profesjonalizm i żadnych umizgów. Różnica wieku gwarantowała, że nie widział w niej kobiety, a żałosny outfit dziewczyny dopełniał reszty. Ostrzyżona zapałeczka główki, znikająca za nadmiarem okularów, bufiaste gacie w kwiaty, idealne do wyniesienia melonów z Lidla, do tego dziesiątki hałaśliwych bransoletek, jakby szła w nagonce przez knieję, no i wielkie słuchawki, zrośnięte z małżowiną. Zaczepiany złośliwie, jak upojny finał tego stażu zaplanował, odpowiadał pytaniem o wysokość kary za współżycie z dzieckiem specjalnej troski. Jednak chętnie zaprosił na obiad, z wdzięczności, że nie komplikowała współpracy, a nawet pozytywnie zaskoczyła. Kamila była pomocna, choć należała do przeklętego pokolenia Y, wyhodowanego na podłożu roszczeń i poszukiwań fanu w pracy. W nagrodę pozwolił jej zamawiać drinki.      Trzy godziny po ostatnim czuł skutki lekkomyślnej decyzji. Aż tak nie należało ulegać wdzięczności. I jeszcze ten złowieszczy dźwięk. Ale to nie był zegar, choć słyszał wyraźnie. Rozejrzał się ukradkiem po półkach i ścianach przytulnego mieszkania. Nie było nic szczególnego. Na końcu łóżka smutno zwisały bokserki rozpaczy, ale tykało z przeciwnej strony i znacznie bliżej, jakby nad głową, choć tam było okno, za którym zachodziło słońce. Wstać? Jeszcze nie teraz, nawet jeśli smycz małżeństwa zaciskała kolczatkę ostrzeżenia. Chwilę temu zebrał komplementy za gorące pieszczoty i cudowne pocałunki, przynajmniej tyle potrafił zapewnić. Okazało się, że dziwaczki też potrzebują czułości, a kto miałby ją dać? Rozgrzeszał się, gdy dziewczyna wydawała z siebie mruczando rozmarzenia, jednostajnie gmerając palcem w kędziorach kopru na jego klacie. Rozpraszało to równie jak dźwięk groźnych taktów. Coś jak stoper zbliżający moment eksplozji, nieuchronnej, choć równie nieplanowanej, co zasłużonej.    Co mu odbiło, żeby tu wylądować? Tik – czerwona sukienka? Tak - Czarne rajstopy? Tik – mocno wypięta pupa, w poszukiwaniu winylowych płyt na podłodze? Tak – bordowy staniczek i uśmiech dziewczęcy, budzący pragnienie warg? Tik – skutek kilku szklanek alkoholu? Tak – czemu go pocałowała? Dawno nie czuł, że może się podobać, a z tej kawalerki, ciemnej i dobrej, trzeba będzie niedługo odejść, jeszcze spojrzeć w niebo pogodne, jeszcze spojrzeć za siebie, w młodość… szkolny Broniewski wyskoczył jak diabeł z pudełka. Akurat teraz, gdy trzeba zmierzyć się ze śmiesznością wieku średniego?     Jak wytłumaczyć żonie, że obiad przeciągnął się do sześciu godzin? Pocałować na powitanie? Kwiaty z nocnej kwiaciarni? To dopiero wtopa! I jak zmyć cudowny zapach Kamili i smak, nieusuwalne jak podwójne poczucie winy? Banalna zdrada i jego nagość pod pręgierzem rozpaczy odbitej w oczach dwudziestki z okładem.      Wstał i zaraz dostrzegł w spojrzeniu coś na pograniczu skrywanego niesmaku i litości. Kara numer jeden. Stary a durny, przecenił siły i jego żałosny wzwód dowiódł, że nie tak prosty to mechanizm, jakby się zdawało. Myśli goniły kolejne w rytmie nieznanego tik – tak! - Teraz odświeżymy się przed kolejną próbą. – Wyszeptała. – Nie martw się, mam deszczownicę, zmyjemy lęki i obawy, poszukamy głębszych pokładów męskości – Kamila szepcząc wyprowadzała Marka z łóżka za rękę i wiodła do łazienki, wręczyła ręcznik i przeprosiła na momencik. Po drodze zniknęła w toalecie.   Błyskawicznie wciągając portki, zauważył źródło tykania. To japoński kotek szczęścia Maneki – neko, machał mu na pożegnanie mrużąc oczka w uśmiechu. Stał na parapecie, gdzie słoneczna bateria w podstawie, gwarantowała zasilanie ironii skuteczniej niż pieprzącym się króliczkom Duracella.     Dwie ulice dalej drżącymi palcami wołał taksówkę. Koniecznie z osłoną oddzielającą kierowcę, żeby nie ważył się odpalać durnych gadek. Ciągle czuł smak na ustach, ekscytujący, wyrazisty, choć trudno było orzec, czy to jej pomadka, perfumy? A może dołączyła do tego świeżość pachwin i wilgoć różowiutkich warg… na ten ciąg myśli przybyła erekcja, całkiem poważna i w zasadzie byłby gotów wysiąść, wrócić pod obiecaną deszczownicę. Niestety, spojrzał na elektroniczny zegar taksówki. Wybiła dwudziesta pierwsza dwadzieścia, a on głupi powiedział żonie prawdę. Wspomniał, że wróci później, że obiad ze stażystką i podziękowanie … zaśmiała się tylko przewrotnie, żeby za bardzo nie przejął się faktem. A wtedy zaparł się trzy razy, że czułby się jak pedofil, kocha kobiece piersi, a do zdrady równie ma daleko, co do perwersji, którą byłoby zdzieranie bufiastych szarawarów.     Jak uzasadni powrót z obiadu niemal dwie godziny przed północą? Kucharz wyskoczył po kurczaka do Wuhan, czy kelner ganiał po deser do stolicy? To się źle skończy. Oberwie, a nawet nie miał co wetknąć w urocza wąziutką szparkę. I co powie? „Wybacz moje złoto, ale wieczór był tak piękny, że szedłem piechotą”? Teraz zrozumiał, po co kobiety kupują miniaturowe perfumki, puci puci, żeby zawsze mieć pod ręką i owionąć rogi jelenia u progu własnego domu! Żeby wałach miał jasność, że żaden ogier nie zostawił nic na jego klaczy! Od dziś będzie nosił ulubioną wodę toaletową! A gdyby wziął u niej prysznic? Pachniałby jej żelem, męskiego nie miała! Chyba… . Gdyby został dłużej? Gdyby uniósł w ramionach pod kroplami wody na długie pieszczoty wewnątrz ud, na serię pocałunków, zlizał dziewczęcy aromat, może wówczas… znów erekcja dała o sobie znać. Za późno.     Mąż marnotrawny stał już przed domofonem własnego bloku i wyciskał paragraf z wyrokiem. Urządzenie też było martwe. Kolejna próba i nic. Pierdolona dezynfekcja klawiszy robiła swoje! Sięgnął do torby, nie było kluczy. Zostały w przedpokoju. Mógł dorzucić baty do wyroku, za dodatkowy telefon do żony.     Winda na szafot sunęła bezszelestnie, bał się odezwać, wszystko i tak zostanie użyte przeciw niemu. Żona stała tyłem, bez słowa. Odwróciła się dopiero w mieszkaniu:- Złośliwie to robisz?! Musiałeś wrócić akurat teraz?! – Rozdarła się jakby chowała listonosza w szafie, co może nie byłoby najgorsze. – Wszystko potrafisz spieprzyć! Wszystko!
COMPANY
About us Careers Stitcher Blog Help
AFFILIATES
Partner Portal Advertisers Podswag
Privacy Policy Terms of Service Do Not Sell My Personal Information
© Stitcher 2022