stitcherLogoCreated with Sketch.
Get Premium Download App
Listen
Discover
Premium
Shows
Likes

Listen Now

Discover Premium Shows Likes

Słowiańskie Demony

19 Episodes

25 minutes | 14 days ago
19. Perun – władca nieba i błyskawic
Perun – władca nieba i błyskawic   Poznawszy już nieco Welesa oraz jego sferę działania zbliżamy się do punktu, w którym wypadałoby przyjrzeć się bliżej jego głównemu antagoniście, bogu określanemu przez bizantyjskiego kronikarza Prokopiusza z Cezarei mianem demiurga błyskawicy. Moi drodzy, dzisiaj czas na bliższe poznanie Peruna.   Perun - władca nieba i błyskawic by Michał Kuźniar | Słowiańskie Demony https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2021/02/perun-audacity.mp3   W międzyczasie zapraszam do oceniania podcastu na Apple Podcasts, komentowania na YouTube oraz wspierania mojej inicjatywy na Patronite (link w opisie), a przede wszystkim serdecznie dziękuję wszystkim Patronom. Jednocześnie dziękuję za uwagi wysyłane na e-meila, kilka osób zwracało uwagę, że muzyka w tle jest zbyt głośno co zmieniłem już w poprzednich odcinkach. Dzisiejszy odcinek jest o tyle łatwy, że nie będziemy musieli szukać informacji w szczęśliwie do naszych czasów zachowanych okruchach wiedzy, tym razem do naszej dyspozycji pozostały bowiem całe strzępy wspomnień i relacji o Perunie, bogu m.in. nieba i błyskawic. Aleksander Bruckner narzekał niesłusznie jakoby był bogiem znanym wyłącznie na Rusi, ale bliżsi nam badacze dysponujący większym materiałem porównawczym wyraźnie wskazują, ze było inaczej. Perun był znany na terenie całej Słowiańszczyzny, chociaż mógł występować pod nieco odmiennymi imionami. Relacja wspomnianego autora Wojny Gockiej, Prokopiusza niestety nie nazywa z imienia boga władającego burzą, ale jest dla nas o tyle cenna, że pochodzi aż z VI wieku naszej ery. Są to czasy, gdy zachodnie cesarstwo rzymskie jest już jedynie wspomnieniem, które dokonało swego żywota w ostatnich parkosyzmach przed kilkudziesięciu laty, w Europie dogasają słynne Wędrówki Ludów, wtórują im co prawda ambitna lecz w dalszej perspektywie skazana na niepowodzenie militarne rekonkwista Bizancjum, a muzułmańska nawałnica jeszcze nie zerwała się do epickiej walki o panowanie nad światem. To za kilkadziesiąt lat. Tymczasem w tej wczesnośredniowiecznej arenie pisanych dziejów pojawiają się pierwsi Słowianie, zwani przez greckich kronikarzy Antami i Sklawinami. Historyk z Cezarei z ciekawością odnotował zwyczaje religijne dzikich przybyszy z północy: „Słowianie uważają, że jeden tylko bóg, twórca błyskawicy, jest panem całego świata, i składają mu w ofierze woły i wszystkie inne zwierzęta ofiarne. O przeznaczeniu nic nie wiedzą ani nie przyznają mu żadnej roli w życiu ludzkim, lecz kiedy śmierć zajrzy im w oczy, czy to w chorobie, czy na wojnie, ślubują wówczas, że jeśli jej unikną, złożą bogu natychmiast ofiarę w zamian za ocalone życie, a uniknąwszy, składają ją, jak przyobiecali, i są przekonani, że kupili sobie ocalenie za tę właśnie ofiarę. Oddają także cześć rzekom, nimfom i innym jakimś duchom. I składają im wszystkim ofiary, a w czasie tych ofiar czynią wróżby.” Prokopiusz przekaże nam jeszcze, że Słowianie wiodą twardy żywot, są stale okryci brudem niczym Massagetowie (to zbiorcze określenie koczowniczych plemion z Azji zalewających wówczas Europę), żyją także w czymś na kształt quasi-demokratycznych komun zarządzanych nie decyzją jednostki lecz uchwałami rad i wieców. Symboliczna relacja Prokopiusza jest pierwszą z serii mówiących o bogu błyskawic, panie nieba. Z czasem pojawią się kolejne a większość będzie brała swój początek z Rusi. W Powieści minionych lat mnicha Nestora mamy wzmianki o przysięgach ruskich składanych w X wieku podczas zawierania traktatów z Konstantynopolem, są to pierwsze poświadczone relacje pisemne zawierające imię Perun, na którego zaklinał się książę razem ze swoją drużyną. Mocne wpływy skandynawskie spotykane na Rusi Kijowskiej kazały badaczom utożsamiać Peruna z pochodzącym z mroźnej północy Thorem, bogiem burzy i błyskawic. Jest możliwym, że skandynawski Thor nałożył się na już istniejący kult gromowładnego bóstwa Słowian. Wikingowie generalnie byli znani z łatwości w przyswajaniu sobie lokalnych kultów i łączeniu ich z własnymi. Nie mam żadnych podstaw aby podważać podobieństwa obu bóstw, tak częste wśród ludów indoeuropejskich. Powieść minionych lat wspomina Peruna nie pod jednym a pod sześcioma odrębnymi datami, co jest zrozumiałe jako że latopis ma charakter kroniki. Interesujący nas władca błyskawic pojawia się kolejno pod 907, 945, 971, 980, 987 oraz 989 rokiem co czyni go całkiem częstym bywalcem staroruskiej rzeczywistości, z której wyruguje go dopiero energiczna i podszyta groźbą przemocy chrystianizacja zainicjowana przez Włodzimierza Wielkiego w 988 roku. Perun nie zniknie jednak wraz z latopisem Nestora, spotkamy go niejednokrotnie, m.in. na kartach licznych tekstów cerkiewnych takich jak Słowo św. Grzegorza, Słowo Jana Złotoustego, Słowo jak poganie kłaniali się idolom oraz licznych apokryfach i późnośredniowiecznych biografiach poświęconych szczególnie Włodzimierzowi, ojcu chrzestnemu Rusi. Samo imię Perun nie pochodzi od rzeczownika piorun, jest wręcz odwrotnie, jedno z określeń błyskawicy wzięło swój początek od tego teonimu. Lingwiści widzą w prasłowiańskim Perunie tego, który uderza. Pochodną prasłowiańskiego –per znaczącego tyle co uderzać jest obecny w języku polskim wyraz prać w domyśle oznaczający bić, uderzać, chociaż z czasem dorobił się innego znaczenia związanego z czyszczeniem odzieży. Należy jednak zauważyć, że dawne pranie odzieży w świecie bez automatycznych pralek, wybielaczy i proszków do prania było ciężką fizyczną pracą a usunięcie brudu wymagało długotrwałego bicia odzieży z użyciem tzw. kijanki. W potocznym języku polskim ciągle spotykamy się z archaicznym rozumieniem prania jako bicia na przykład gdy chcemy powiedzieć, że spierzemy kogoś na kwaśne jabłko. Ludy bałtyjskie czciły swojego Perkunasa, wśród Prusów spotykało się Parkunsa, ludy dawnej Łotwy mogły modlić się do Perkuonsa. Nawet dawni Finowie zapożyczyli od sąsiednich plemion tę nazwę dla swojego boga Ukko, którego obdrzyli dodatkowym imieniem Perkele. Co ciekawe wyraz perkele do dzisiaj funkcjonuje w języku fińskim jako określenie diabła i ciężkie przekleństwo. Jeżeli spojrzymy jednak szerzej znajdziemy bóstwa o podobnym imieniu i przymiotach nie tylko wśród bliskich Słowianom Bałtów ale także wśród starożytnych Hetytów zamieszkujących Azję Mniejszą w czasach biblijnych, gdy Bliskim Wschodem targały apokaliptyczne jak na owe czasy konflikty egipskich faraonów i hetyckich królów, starcia na miarę XX wiecznych wojen światowych. Wspomniani Hetyci czcili boginię Perunas, matkę kamiennego potwora Ullikummi, który Aleksandrowi Gieysztorowi przypominał skandynawskiego Thora. Bliżsi naszym czasom ugrofińscy Mordwini czcili Purginepaza, pana błyskawic. Perun był więc jednym z licznych gromowładnych bogów, z którymi łączono pioruny, skały i gaje dębowe. Ludy bałtyjskie w swoim folklorze jeszcze w XVII wieku łączyły dęby z gromowładnym bóstwem, co nie oznaczało bynajmniej utożsamienia dębu z istotą z zaświatów. Już Mircea Eliade zauważył, że drzewo nie było nigdy przedmiotem czci samym w sobie, raczej to co się w nim lub na nim zawierało. Słowianie wierzyli, że drzewa są swego rodzaju ołtarzami poprzez które można nawiązać kontakt z bóstwami, na nich również mieli odpoczywać goście z zaświatów – dusze zmarłych przybywające pod postacią ptaków. W kręgu kultur Słowian i Bałtów uderzenie pioruna uważano za zdarzenie sakralizujące każdy dotknięty nim przedmiot, nieważne czy było to zwierzę, człowiek, skała bądź budynek. Z relacji pewnych podróżników na Żmudzi z 1652 roku zachowało się wspomnienie żalu jednego z miejscowych przewodników, który ubolewał że został oszczędzony przez piorun podczas burzy. Ten sam człowiek znalazłszy spopielone siodło z radością spożył z niego nieco popiołu aby zdobyć długowieczność, odporność na choroby, dar wróżenia oraz zaklinania ognia. Kazimierz Moszyński również zanotował podobne zdarzenie, tyle że miało ono miejsce w drugiej połowie XIX wieku w Charkowie, obecnie mieście ukraińskim, wtedy części cesarstwa rosyjskiego. Piorun miał wtedy trafić jednego z miejscowych wieśniaków, który przeżył uderzenie odnosząc potworne obrażenia, głównie dotkliwe poparzenia większej części ciała. Chłopskie przesądy nie pozwoliły nieść mu pomocy gdyż miejscowi uważali, że został dotknięty swego rodzaju boską interwencją, której nie należało zakłócać. Nieszczęśnik konał tak kilka godzin. Z tego samego powodu nie gaszono zapalonych od pioruna zabudowań. Drzewa oraz wzgórza częściej dotykane wyładowaniami atmosferycznymi uważano za miejsca święte otaczano je płotami lub rowami. Powszechnie przypisywano im moc magiczną, zwłaszcza leczniczą co można porównać do dość powszechnej dzisiaj wiary w cudowne źródełka, strumyki czy inne miejsca gdzie rzekomo miała objawić się jakaś święta persona z mitologii obecnie dominujących religii jak choćby chrześcijaństwo. Na przestrzeni wieków z piorunami wiązano skamieniałe belemnity, tj. prehistoryczne głowonogi, które zwano strzałkami perunowymi wiążąc je błędnie z miejscem uderzenia pioruna ciśniętego przez Peruna, płanetnika bądź św. Eliasza. Ciekawą relację o lokalnych wierzeniach związanych z bogiem błyskawic i poświęconymi mu miejscami przekazał nam niejaki Hieronim z Pragi. Udał się on w XV wieku na Litwę aby chrystianizować zachodnie połacie tego pogańskiego skansenu na mapie Europy, jak wiemy bowiem Litwa była ostatnim krajem wprowadzonym do grona narodów chrześcijańskich, co miało miejsce w drugiej połowie XIV wieku. Chrzest był jednak jedynie oficjalnym gestem elit, przez wiele lat nikt specjalnie nie przeszkadzał pospólstwu w czczeniu dawnych bogów. Hieronim z Pragi zastał kraj, w którym czczono węże, święte lasy, w szczególności dęby, oddawano również cześć wiecznemu ogniowi. Gorliwy kaznodzieja w przypływie zapału jakże charakterystycznego dla jemu podobnych pozabijał węże, pogasił ogniska i pościnał najwyższe i najstarsze drzewa w lasach, zwłaszcza dęby, które miały być szczególnie miłe lokalnym bogom. Co wolno wojewodzie to wolno, ale że Hieronim wojewodą nie był, musiał się wkrótce z Litwy ewakuować, gdyż oburzona ludność udała się na skargę do księcia Witolda. Hieronim miał według nich zniszczyć dom boży, z którego otrzymywano urodzaj, deszcz i dobrą pogodę, niezbędną dla przetrwania ludności żyjącej z roli. Książę Witold ulitował się nad poddanymi i skłonił zapalczywego kaznodzieję do opuszczenia swego kraju. Być może Hieronimowi nie w smak było pójście śladami Wojciecha zabitego przez Prusów czterysta lat wcześniej? Relację z nieudanej wyprawy czeskiego duchownego przekazał nam Eneasz Sylwiusz Piccolomini, włoski humanista, poeta i późniejszy papież Pius II. W poszukiwaniach Peruna najbogatsze będą jak już wspomniałem źródła ruskie, wbrew narzekaniom Aleksandra Brucknera nie będące wcale jedynymi. Z gromowładnym bogiem spotykamy się w nich na przestrzeni pięciuset lat. Jeszcze z XIV-wiecznego Słowa Grigorija dowiadujemy się że „i ninie po ustroniach modlą się do tego przeklętego boga Peruna”. Niemal czterysta lat po oficjalnej chrystianizacji lud ciągle modlił się do dawnych bogów na co powszechnie narzekali chrześcijańscy kaznodzieje. Pierwszym źródłem pisanym z Rusi jest słynna Powieść minionych lat, nad którą warto się tutaj obszerniej pochylić. Sam latopis został pierwotnie spisany końcem XI wieku, ale korzystał ze źródeł wcześniejszych. W XII wieku ponownie przeredagowano Powieść, stąd jest to źródło bardzo bliskie omawianym wydarzeniom, co we nie zdarza się często. Latopis mnicha Nestora skupia się na osobie Włodzimierza, później nazwanego Wielkim, prowadząc nas przez całe jego awanturnicze i brutalne życie. Ruski władca, ojciec chrzestny Rusi i święty zwał się naprawdę Waldemar, gdyż jak wielu członków jego rodziny miał skandynawskie korzenie. Życie Włodzimierza zekranizował w 2016 roku Andriej Krawczuk w średnio udanej rosyjskiej superprodukcji pod tytułem Wiking, będącej dość wierną ekranizacją części Powieści Minionych Lat, co nie oznacza oczywiście, że film niesie ze sobą jakąś dużą wartość historyczną. Ogląda się to widowisko dość przyjemnie i tak jak wspomniałem fabuła jest mocno oparta na latopisie Nestora chociaż sam Włodzimierz musiał być postacią niezwykle barwną i charyzmatyczną czego nie można powiedzieć o wcielającym się w niego Danile Kozłowskim. Ruski kniaź Włodzimierz zabił swego brata Jaropełka, który wcześniej z kolei przyczynił się do zabicia ich wspólnego brata Olega. Źródła mówią, że miał za życia osiemset nałożnic, nie uściślają czy łącznie czy w jednym tylko momencie sporządzania relacji, swą pierwszą żonę zaś, Rognedę porwał, zgwałcił i zmusił do zamążpójścia. Panna miała obiekcje do jego pochodzenia, które było delikatnie mówiąc drugiej świeżości, Włodzimierz był zwyczajnie bękartem. Ten władca w początkach swych rządów, jeszcze przed decyzją o chrzcie starał się dokonać w sferze religijnej czegoś wyjątkowego a mianowicie skonsolidować podległe plemiona poprzez stworzenie wspólnego panteonu bóstw, którym poświęcono specjalne, święte miejsce w pobliżu siedziby władcy w Kijowie. „I począł Włodzimierz panować w Kijowie sam jeden. I wystawił posągi poza dziedzińcem dworskim Peruna drewnianego, a głowa jego srebrna, a wąs złoty; i Chorsa, i Dażboga, i Striboga, i Siemargła, i Mokosz. I ofiarowywali im, zowiąc ich bogami, i przywozili syny swoje i córki, i ofiarowywali biesom, i splamili ziemię ofiarami swymi, i splamiła się ziemia ruska, i to wzgórze.” Fragment ten do dzisiaj spędza sen z powiek historykom, religioznawcom, lingwistom i wszelakim pasjonatom tematu, analizującym imiona bóstw każde jedno i wszystkie z osobna. Do dzisiaj nie wiadomo na pewno czy Siemargł to jeden bóg czy też może dwóch – Siem i Rgieł? Czym zajmował się tajemniczy Dażbog? A Chors? Stribog? Tylko w przypadku Peruna i Mokoszy ilość znaków zapytania jest nieco mniejsza. Wymienienie Peruna jako pierwszego na liście często jest odbierane jako przyznanie mu również pierwszego miejsca w panteonie, co byłoby zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że w przeciwieństwie do większości pozostałych bóstw pojawia się na łamach Powieści minionych lat kilkukrotnie, szczególnie podczas wspomnianych już przeze mnie traktatów pokojowych z Konstantynopolem, gdy na Peruna klęli się wojownicy ruskich kniaziów. Henryk Łowmiański sugerował nawet, że to Perun był jedynym bogiem Rusinów, pozostałe zaś teonimy dodali późniejsi redaktorzy latopisu. Jest to zrozumiałe jeśli porównać chociażby bliższe nam kontrowersje jakie do dzisiaj wzbudza w Polsce tak zwany Olimp Jana Długosza z plejadą dziwnych imion nie poświadczanych w żadnych wcześniejszych kronikach. Na uwagę zasługuje fakt, że tylko posąg Peruna jest opisany szczegółowo jako łączący drewno, złoto i srebro. Latopis był spisywany kilkadziesiąt lat po zaistniałych wydarzeniach, ten okres pokrywał się z życiem przynajmniej dwóch pokoleń, stąd dziejopis mógł dodać nieco dodatkowych teonimów od siebie. Nie oznacza to, że bogowie ci nie istnieli, być może występowali tu i ówdzie, lecz niekoniecznie musieli być członkami tzw. Panteonu Włodzimierzowego. Większość badaczy uznaje jednak wiarygodność przynajmniej części spośród wyżej wymienionych towarzyszy Peruna. Dziwi brak Welesa wśród wymienionych bóstw, jak pamiętamy odgrywał on bardzo istotną rolę na Rusi a raz w 971 roku obok Peruna również na niego przysięgano podczas podpisywania traktatu z Bizancjum. Rządy Peruna na Rusi wkrótce miały już dobiec końca, gdzieś w latach 80. Włodzimierz zaczął poszukiwać alternatyw dla religii pogańskiej, która najprawdopodobniej nie spełniała pokładanych nadziei na umocnienie władzy. Nie bez znaczenia był również fakt pogardy jaką wobec pogan okazywali monoteistyczni przeważnie sąsiedzi. Żaden szanujący się cesarz Franków czy Bizancjum nie wydałby córki bądź siostry za poganina, a Włodzimierzowi towarzyszyły ambicje międzynarodowe. Kolejni władcy sąsiednich państw przyjmowali chrzest jeden za drugim, wśród nich książę Polan Mieszko. W 988 roku książę Włodzimierz „przyszedł sam do Kijowa; skoro przyszedł, kazał bałwany powywracać, jedne rozsiekać, drugie wydać na ogień; Peruna zaś kazał przywiązać koniowi do ogona i wlec z góry wedle Boryczowa na ruczaj, a dwunastu ludziom kazał go ciąć prętami, nie to jakby drzewo to czułe, lecz czartu na urągowisko, co ludzi tym obrazem zwodził, aby odpłatę przyjął od ludzi […] gdy go zaś po ruczaju wleczono ku Dnieprowi, płakali niewierni jego ludzie, bo jeszcze nie przyjęli byli chrztu świętego. I przywlekłszy porzucili go do Dniepru i rozporządził Włodzimierz mówiąc: ‘Jeśli gdzie przystanie, odbijajcie go od brzegu, aż minie porohy, to wtedy go porzućcie’. Oni zaś wypełnili rozkazanie. Gdy go opuścili, a on porohy przebył, wyrzucił go wiatr na mieliznę i stąd przezwała się mielizna Perunowa, jak się i do dziś nazywa. Zniszczenie posągu Peruna było jedynie pierwszym aktem dramatycznego spektaklu jakim miał by zbiorowy chrzest Rusi kijowskiej. „Potem rozesłał Włodzimierz po całym grodzie, mówiąc: ‘Ktokolwiek, czy bogacz, czy ubogi, czy żebrak, czy robotnik z jutra się na rzece nie stawi, niech mi będzie za przeciwnika’. Słysząc to, ludzie szli z radością, radując się i mówiąc: ‘Gdyby to nie było dobre, nie przyjęliby tego książę i bojarowie’. Nazajutrz wyszedł Włodzimierz nad Dniepr, z popami cesarzówny i chersońskimi i zeszło się ludzi bez liczby (…)”. Dodam tutaj od siebie, że wspomnianą cesarzówną była Anna, siostra bizantyjskiego cesarza Bazylego II Bułgarobójcy, oddana Włodzimierzowi jako element sojuszu pomiędzy Konstantynopolem i Kijowem. Anna była tzw. Porfirogenetką, to znaczy zrodzoną w Purpurowej Komnacie, był to tytuł przyznawany dzieciom cesarzy bizantyjskich które przyszły na świat w komnacie najprawdopodobniej wykładanej purpurowym kamieniem – porfirem. O małżeństwa dynastyczne z takimi księżniczkami zabiegała wówczas cała Europa, najczęściej bez skutku. Włodzimierz nie miałby żadnych szans ubiegać się o rękę Anny gdyby nie przyjął chrześcijaństwa. Sam chrzest przebiegał zgodnie z relacją Powieści minionych lat, ludzie masowo „wleźli w wodę i stali jedni po szyję, drudzy po piersi, maleństwo przy brzegach, inni zaś trzymali maleństwo, dorośli zaś brnęli, popi zaś stali i prawili modlitwy. Gdy zaś się ludzie ochrzcili, szli wszyscy do domów swoich […] i kazał Włodzimierz stawiać cerkwie i stawiać je po miejscach, gdzie stały bałwany, i wystawił cerkiew świętego Wasyla na wzgórzu, gdzie stał bałwan Peruna, i inne, gdzie książę i grodzianie ofiary czynili”. Podobny los spotkał w tym samym roku posąg Peruna w Nowogrodzie Wielkim, gdzie był czczony w miejscu zwanym Perynią. Na tamtejszym wzgórzu znajdował się przybytek poświęcony władcy burz. Jak donosi  Trzeci latopis nowogrodzki działający z polecenia księcia Włodzimierza biskup Jakim rozkazał w tym miejscu „zniszczyć trebiszcze (trebiszcze to inaczej miejsce święte, treba byłą ofiarą) i posiec Peruna, który w Nowogrodzie Wielkim wznosił się na Peryni, i związawszy sznurami wleczono go po błocie, bijąc go batami i popychając, i wrzucili go do Wołchowa, i zakazał Jakim, aby nikt go nie przyjmował. Szedł zaś rano nad rzekę podgrodzianin, chcąc garnki wieźć do miasta, a to Perun przypłynął do brzegu. Odepchnął go kijem: ‘Ty – powiedział – Peruszycu do sytości jadłeś i piłeś, a teraz popłyń precz, płyń ze świata, potworo”. Co ciekawe wykopaliska archeologiczne prowadzone w tych okolicach po zakończeniu II wojny światowej potwierdziły istnienie konstrukcji mogącej być miejscem kultu. Spory, okrągły kamień otoczony rowem pośrodku którego znajdowało się coś co mogło być podstawą obalonego posągu. Radziecki uczony Sedov zwracał uwagę, że jeszcze w XIX wieku żeglarze omijający to miejsce zwykli rzucać do wody drobne przedmioty w ramach ofiary dla zapomnianych tajemniczych sił, o których pewnie wiedzieli z opowieści rodziców i dziadków. Pamięć o pradawnym miejscu kultu przetrwała w kalekiej formie przez co najmniej dziewięć stuleci. Napoleon Bonaparte zauważył po katastrofalnej wyprawie na Rosję, że jedynie jeden krok dzieli wielkość od śmieszności. Podobnie krótka i gwałtowna zmiana zwaliła Peruna z samego szczytu w ciągu zaledwie kilku lat. W początkach lat 80. X wieku był to główny bóg Rusi, na niego składano wiążące nawet władców przysięgi. Zaledwie kilka lat później jego pomniki wylądowały w błocie bądź nurcie rzek. To koniec pierwszego odcinka z cyklu poświęconego Perunowi oraz jego licznym twarzom.
19 minutes | a month ago
18. Kult Welesa i związane z nim zwyczaje
Kult Welesa i związane z nim zwyczaje   Witam wszystkich w kolejnym odcinku poświęconym najbardziej chyba wszechstronnemu bogu Słowian Welesowi. Dzisiaj zajmiemy się niektórymi towarzyszącymi mu atrybutami oraz zaczniemy badać poszczególne obrzędy biorące początek z jego kultu, a które przetrwały niejednokrotnie setki lat w chrześcijańskim otoczeniu.   Weles i związane z nim zwyczaje by Michał Kuźniar | Słowiańskie Demony https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2021/01/siersc-i-wlosy-final.mp3   W międzyczasie zapraszam do oceniania podcastu na Apple Podcasts, komentowania na YouTube oraz wspierania mojej inicjatywy na Patronite (link w opisie), a przede wszystkim dziękuję wszystkim Patronom. Weles jako bóg bydlęcy opiekujący się uprawą roli wykazywał szczególne związki z włosami, sierścią oraz brodami, szczególnie na Rusi. Borys Uspieński przywołuje tutaj chociażby staroruski obrzęd fryzowania brody Welesowi oraz późniejszy zwyczaj odnotowany w okolicach Smoleńska. 23 kwietnia, tj. w dzień św. Jerzego kobiety wychodziły w pole, piły wódkę a następnie po zdarciu swoich chustek ciągnęły się za włosy życząc sobie, aby zboże u gospodarza było równie gęste jak ich włosy. Św. Jerzy był chrześcijańskim następcą Peruna – odwiecznego przeciwnika Welesa kojarzonego w czasach chrześcijańskich ze św. Mikołajem. Włosy często łączono z hodowlą bydła i tak na przykład w okolicach Riazania w dniu imienin nad głową solenizanta rozłamywano świeżo upieczone, jeszcze gorące ciasto poszukując w nim włosa, którego kolor miał zdradzić maść bydła jakie powinien hodować obchodzący imieniny. Podobne obrzędy odprawiali hodowcy drobiu, łączący jajka z włosami. Pierwsze jajko zniesione przez kurę, kaczkę bądź gęś było wodzone wokół głowy dziecka z życzeniem aby ptak zniósł tyle jajek ile dziecko miało włosków na głowie. Obrzędy związane z włosami często towarzyszyły narodzinom, chrztom, weselom i pogrzebom. Liczne tradycje towarzyszyły panieńskim warkoczom, ale nie tylko, po  weselu wkładano pannie młodej srebrną monetę oraz pasmo owczej sierści do prawego buta. Trzeba tutaj mieć na uwadze, że owcza sierść była często używana do zaklęć magicznych oraz obrony przed siłami nieczystymi. Nowożeńcom niejednokrotnie podpalano świecami włosy z czterech stron a niejedna lokalna zielarka znała przepisy na napoje i czary miłosne których nieodzownym elementem były włosy. Włosy często składano do trumny razem ze zmarłym, na Białorusi zaś kobiety używały ich jako osnowy podczas tkania koszul, w których miały udać się w ostatnią podróż. Również w tym regionie wierzono, że jeżeli delikwentowi przyśniło się obcinanie włosów to mógł spodziewać się choroby lub nawet śmierci. Na grobach zaplatano warkocze z kądzieli co mogło być pamiątką po starodawnym zwyczaju składania ofiary z własnych włosów. Pozostałością tego procederu było obcinanie włosów na znak żałoby. Nowonarodzonemu dziecku czasami przewiązywano pępowinę pasmem lnu bądź włosami jego rodziców, zaś podczas chrztu pop odcinał dziecku kosmyk włosów i wrzucał go do chrzcielnicy razem z woskiem, co pozwalało przewidzieć długość życia chrzczonego. Jak zauważa Uspieński zwyczaj ten nie był znany w kościele greckim skąd przyszedł chrzest Rusi stąd musiał być miejscową tradycją wyrosłą z przedchrześcijańskich wierzeń. Kolejnym zwyczajem były bardzo popularne postrzyżyny, na które mamy sporo potwierdzeń historycznych i etnograficznych. Rytuału postrzyżyn dokonywano na kożuchu, uprzednio odwróconym sierścią na wierzch. W chrześcijańskim społeczeństwie obrzęd miał miejsce w Wielki Czwartek, tj. dzień szczególnie związany z pamięcią o zmarłych oraz rytuałami dedykowanymi nawiom, czyli duchom zmarłych. Postrzyżynom dzieci towarzyszyło strzyżenie bydła, któremu jak wiemy patronował właśnie Weles oraz przykładanie pieniędzy mające zapewnić dostatek w przyszłości. W okolicach Kurska podczas postrzyżyn ojciec kładł dziecku na głowie monetę. Kościół uważał ten obrzęd za pogański przesąd i otwarcie go potępiał na co mamy źródła jeszcze z XVIII wieku. Sytuacja musiała jednak ewoluować, gdyż w średniowiecznej Rusi postrzyżyny akceptowano, uważając śmierć dziecka przed obcięciem włosów jako równoznaczną z grzechem. Kościół prawosławny był bardziej tolerancyjny od swojego łacińskiego odpowiednika, nawet on jednak, gdy poczuł się wystarczająco mocny rezygnował z kompromisów. Stary obrzęd postrzyżyn przez jakiś czas uważano za analogiczny do chrztu, zwłaszcza że zwyczajowo brali w nim udział rodzice chrzestni. Włosom towarzyszyło wiele konotacji magicznych, szczególnie gdy należały one do kobiety. Rozpuszczone włosy miały rzekomo nabierać siły magicznej, czarodziejskiej, stąd też podczas odprawiania zaklęć i wróżenia kobieta rozpuszczała je. Brak nakrycia głowy mógł zdradzić siłę nieczystą – kikimorę, rusałkę, ducha leśnego lub domowego. W związku z powyższymi poglądami krzywo patrzono na kobietę zamężną, która publicznie chodziłaby z rozpuszczonymi włosami, na co pozwalano pannom. Borys Uspieński zwraca uwagę, że na dawnej Rusi wierzono jakoby promienie słońca nie powinny padać na włosy mężatki. Autor widzi tutaj reminiscencje konfliktu Wołosa i Peruna co podkreślać może dodatkowo obrzęd pożegnania słońca odprawiany podczas ludowego wesela gdzieś w okolicach rzeki Leny. Na wschodniej Słowiańszczyźnie zwrot włosami świecić jest synonimem bycia panną. Podobnie określenia świecić ciałem miały znaczenie pejoratywne i oznaczały balansowanie na krawędzi grzechu, jako że i ciało było grzeszne i nie powinno być pokazywane władcy nieba, którym przed chrystianizacją był Perun. Wydaje się, że wraz z zamążpójściem kobieta mogła przechodzić spod opieki gromowładnego Peruna do świata w którym rządził Weles. Nawarstwiające się przez wieki tradycje posmarowano dodatkowo chrześcijańskim rozumieniem grzechu i cielesności co zaowocowało wyżej wymienionymi tradycjami. We wschodniosłowiańskim folklorze ludowym słowo Perun czasami jest synonimem słońca, przypadki takie zanotowano na Białorusi i Słowacji, gdzie jeszcze na początku XX wieku znano zwroty jak „Niechaj Perun Cię zabije!” co znaczyło dosłownie „Niechaj słońce Cię zabije”. Często cytowany przeze mnie Kazimierz Moszyński zwrócił kiedyś uwagę na stary i dość absurdalny na pierwszy rzut oka przesąd o szkodliwości żmij dla słońca. No bo jak ta żmija miała mu zaszkodzić? Jeżeli weźmiemy jednak pod uwagę częste łączenie Welesa z gadami i wężami wyda się to racjonalniejsze. W niektórych rejonach Słowiańszczyzny wierzono również w wilki pożerające słońce, co nie jest zapożyczeniem z mitologii skandynawskiej. Po prostu wilk był jednym ze zwierząt szczególnie blisko kojarzonym z Welesem, z czasem zaś funkcję pasterza wilków przejmie św. Mikołaj. Jeszcze w drugiej połowie XVII wieku diakon Teodor Ivanov ubolewał, że liczni chłopi, popi oraz diakoni pomieszkujący po wsiach zwykli kłaniać się słońcu nawet jeżeli nie mieli przy tym krzyża bądź ikony. Chłopi wychodzili z założenia, że boga nie ma na ziemi lecz jest tylko i wyłącznie w niebie. Po tej krótkiej dygresji łatwiej przyjdzie nam zrozumieć dlaczego włosy kojarzone z Welesem tak niechętnie wystawiano na kontakt z promieniami słońca utożsamianymi z Perunem. Na Ukrainie wierzono, że kobieta zamężna która wyszła z domu bez nakrycia głowy niechybnie ściągnie na swoją rodzinę nieszczęścia takie jak grad, nieurodzaj na zboże czy pomór bydła. Ponownie widzimy że złamanie tabu związanego z włosami działa na Peruna niczym przysłowiowa płachta na byka. Sprowokowany bóg niebios gotów jest zemścić się uderzając w atrybuty swego odwiecznego przeciwnika jak zbiory i bydło rogate. Gdyby tego było mało zamężna kobieta nawet we własnym domu nie powinna stawać bez nakrycia głowy obrazami świętych, tzw. ikonami, które były dla boga niebios jedynym sposobem na wniknięcie do wnętrza słowiańskiej chaty. Ruskie ikony przejęły sporą część kultu dawnych bóstw dając początek tradycjom praktycznie niespotykanym w zachodnim chrześcijaństwie. Pozostałościom pogańskich tradycji zakonserwowanych w kulcie ikon poświęcę oddzielny odcinek. Włosów często używano do czarowania i leczenia. Szczególnie ze względu na możliwość rzucania uroków praktykowano przechowywanie obciętych bądź wyczesanych włosów. Zwyczaj był rozpowszechniony nie tylko wśród pospólstwa, o czym świadczy autentyczna historia carewicza Pawła Piotrowicza, przyszłego cara Pawła I, którego włosy po każdym strzyżeniu starannie zbierały i chowały jego niańki. Chłopi mieli w zwyczaju wtykać włosy i paznokcie w węgły i szczeliny domostwa jako ofiarę dla duchów domowych. Podobne zwyczaje towarzyszyły pieniądzom i sierści, które wkładano także pod fundamenty chaty na samym początku budowy. Włosy i paznokcie składano również duchowi leśnemu podczas święta Zwiastowania. Na Rusi zarówno duch domowy jak leśny był traktowany jako objawienie Welesa. W podanych przeze mnie wcześniej przykładach z Perunem widać wyraźnie, że nie był w stanie łatwo penetrować wnętrza chaty, która była jakby poza zasięgiem jego władzy. Podobnie było z lasami i kniejami gdzie spotykano duchy służące mocom chaosu reprezentowanym przez Welesa. Włosy łączono z płodnością, siłą, bogactwem i zdrowiem, dysponujemy przekazami ruskich chłopów wierzących w niepodważalny związek włosów z dobrym samopoczuciem i ogólnym stanem zdrowia. Buszując wśród różnorakich zwyczajów i przesądów towarzyszących włosom natrafiamy na starego, poczciwego kołtuna, czyli pęk włosów zlepionych ze sobą łojem bądź wydzielinami skórnymi najczęściej na skutek braku higieny. Kołtun towarzyszył słowiańskim chłopom a wyjątkowo często występował na terenie Polski, gdzie kołtuny widywano jeszcze w XIX wieku. W zachodniej Europie zwykło się je nazywać polskim warkoczem. Wyglądem i konstrukcją przypominał dzisiejsze dredy. Chłopi na Rusi wierzyli, że kołtun ma magiczną moc gdyż zaplata go duch domowy, który nie ogranicza się tylko do ludzi, może bowiem zająć się również końską grzywą. Niektórzy z was mogą pamiętać z dzieciństwa baśnie o krasnoludkach, które nocą zaplatały koniom warkocze. Te podania są pamiątką skołtunionych grzyw końskich, które nigdy nie widziały grzebienia. Często łączy się kołtuna z tzw. brodą Wołosa, czyli ostatnim nieściętym pękiem zboża na polu, który zostawiano po żniwach przestrzegając zakazu dotykania go. Z kołtunami łączono magiczne właściwości, jakby nie zabrzmiało to paradoksalnie – dbano o nie, szczególnie o ich nienaruszalność. Nie dotykano ich, nie ścinano i w żadnym wypadku nie myto. Obcięcie kołtuna mogło prowadzić do ślepoty lub kulawości. Borys Uspieński zwraca uwagę na podobieństwo wyrazów koltun i koldun. Pierwsze oznacza pęk włosów drugie zaś czarownika, który mógł koldunić – plątać, zaplątywać, słowem czarować. Na samych włosach nasz dzisiejszy zbiór mirabiliów welesowych się nie kończy. Szczególny szacunek jakim były darzone nakazywał przypisywać równie istotne znaczenie czapkom jakimi je przykrywano. Noszeniu czapek podczas różnych uroczystości takich jak chrzty, wesela, nabożeństwa towarzyszyły liczne zasady regulujące poprawne ich użycie. Gdy mówimy o zamierzchłych czasach musimy wziąć pod uwagę, że nakrycia głowy były niegdyś znacznie popularniejsze aniżeli dzisiaj, często wykorzystywano je do podkreślenia statusu posiadacza. Na terenie Serbii oraz Zakarpacia Słowianie mieli w zwyczaju wkładanie zmarłemu czapki do trumny, szczególnie czapki koloru czerwonego, który łączono z Welesem. Wkładanie czapki do grobu jest bliźniaczo podobne do omawianego już zwyczaju wkładania do niej włosów. Należy zwrócić uwagę, że na Rusi nawet po chrystianizacji wkładano do trumien grzebienie. Chrześcijaństwo wychodziło z założenia, że zmarły nie potrzebuje w zaświatach żadnych przedmiotów codziennego użytku, stąd pozostawianie grzebienia, czapki czy pęku włosów musiało być tradycją biorącą początek jeszcze w poprzednim systemie wierzeń. Rosyjscy autorzy doszukują się reliktów kultu Welesa w specyficznie ruskim podejściu do brody, jaki ciągle zachował się wśród tzw. staroobrzędowców. Brody kojarzyć się nam mogą z zarośniętymi bojarami zmuszonymi do zgolenia bród przez postępowego cara Piotra Wielkiego. Jak wiemy z historii car Piotr starał się wszelkimi sposobami dogonić zachodnią Europę pod względem nie tylko technologii i nauki lecz również zwyczajów. Z jego to rozkazu bojarzy musieli zgolić swe obfite brody aby upodobnić się do zachodnioeuropejskiej szlachty. Przedsięwzięcie było bardzo karkołomne, gdyż już w Starej Rusi golenie bądź wyrywanie brody uważano za szczególną zniewagę. Wzmianki o stosowaniu golenia jako poniżającej kary niesie Powieść minionych lat oraz Ruska prawda. Poza Rusią wspomina o tym w swojej kronice Czechów Kosmas z Pragi. W Powieści minionych lat spotykamy Jana Wyszatycza, wojewodę księcia Światosława nakazującego wyrywać brody wołchwom, tj. pogańskim czarodziejom, sługom Welesa. Gwałtowne wyrwanie lub zgolenie brody miało pozbawiać ich mocy magicznych, siły i godności. Już po chrystianizacji podobnie postępowano z kapłanami, którzy z jakiegoś powodu nie przystawali do godności swego urzędu bądź byli oskarżani o herezję. Broda nabierała znaczenia sakralnego, które wspierały teksty Starego Testamentu, stąd na Rusi popularne były powiedzenia „im broda jest szersza, a wąsy dłuższe, tym człowiek w oczach innych jest świętszy”, „obraz Boży – w brodzie, a podobieństwo – w wąsach”. Nic dziwnego, że wystarczyło raz ogolić czarownika, aby na zawsze pozbawić go mocy i posłuchu w oczach ludu, a z drugiej strony uchroniło to niejednego wołchwa przed poważniejszymi konsekwencjami chrystianizacji, jak choćby śmierć. Zachodnioeuropejscy podróżnicy jeszcze w XIX wieku zwracali uwagę, że Rosjanie chętniej wierzą przysięgom brodatych, a sen z brodą w roli głównej wróży powiększenie przychówku o dziecko bądź cielę. Należy tutaj zwrócić uwagę na wspominane już funkcje Welesa związane z płodnością, obfitością i bydłem, które uruchamiał sen o brodzie. Wschodniosłowiański folklor pełen jest wspomnień o tajemniczym brodatym Dziadku strzegącym skarbów gdzieś na dnie dalekiego morza. W niektórych bajkach broda dziadka przybiera barwę ryżą bądź czerwoną, która pojawiała się już czerwonych czapkach łączonych z Welesem. Czerwień była kolorem o szczególnych konotacjach magicznych i zasługuje na szersze potraktowanie w odrębnym odcinku. Myślę że łatwo teraz zrozumieć dlaczego obcinanie bród zainicjowane przez cara Piotra miało dla wielu Rosjan tak traumatyczny oddźwięk zakrawający o bluźnierstwo. Wiele bród zgolonych podczas działań Piotra Wielkiego przechowywano w rodzinnych skarbcach jak relikwie. Staroobrzędowcy do dzisiaj wierzą, że nie można wejść do Królestwa Niebieskiego bez własnej brody, czego wyrazem jest przysłowie „bez brody i do raju nie puszczą”. Zabawna sytuacja miała miejsce w Moskwie w 1658 roku, gdy podczas jakiegoś przyjęcia dla wyższych sfer miejscowy naczelnik policji wprost zapytał tłumacza szwedzkiej ambasady Brandta jak zamierza dostać się po śmierci do nieba skoro nie ma brody. Szwed wyraził jedynie nadzieję, że jakoś mu się uda. W czasach Piotra Wielkiego obcięte brody składano do trumien zmarłych, tak aby na tamten świat przyszli brodaci. Liczne są relacje piętnujące ogolonych zmarłych jako nieczystych i niegodnych zbawienia. Związki brody ze światem pozagrobowym na tym się nie kończą. Brytyjski podróżnik John Perry jeszcze pod koniec XIX wieku relacjonował spotkanie z pewnym rosyjskim cieślą, którego ogolono pod przymusem. Cieśla ów zapewniał Perry’ego jakoby zachował swoją brodę a jego rodzina zadba o to żeby pochowano go razem z nią, tak aby mógł w zaświatach stanąć przed – uwaga, uwaga – św. Mikołajem i zadać mu z niej sprawę. Podobno wszyscy jego koledzy po fachu ogoleni tak jak on również zachowali swoje brody, które stały się dla nich przepustkami na drugą stronę. Przepustkami dla Mikołaja – Welesa.
23 minutes | 2 months ago
17. Trzygłów, Czarnogłów, Trojan
Trzygłów, Czarnogłów, Trojan   Witam wszystkich w kolejnym odcinku, w którym będziemy dalej błąkać się po królestwie Welesa poznając kolejne twarze tego wszechstronnego boga. Aleksander Gieysztor uważał go za bóstwo wyjątkowo archaiczne i ogólnosłowiańskie, które jak wiemy z poprzednich odcinków łączono z indoeuropejskimi przodkami. W zamierzchłych czasach podobnie jak obecnie nic nie trwało wiecznie i nawet jeżeli ewolucja zwyczajów, wierzeń i religii była znacznie wolniejsza aniżeli ma to miejsce dzisiaj wszystko przemijało oraz podlegało lokalnym zniekształceniom. Podobnie być musiało i z Welesem, który gdzieniegdzie pojawiał się pod innymi imionami, czasem poszerzając zakres kompetencji o kolejne funkcje. W odcinku o Nyji poznaliśmy jedną z domniemanych hipostaz tj. osobnych bytów mogących być właśnie Welesem. Dzisiaj poznamy Trzygłowa oraz Trojana.   17. Trzygłów, Czarnogłów, Trojan https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2021/01/triglav-final.mp3   W międzyczasie zapraszam do oceniania podcastu na Apple Podcasts, komentowania na YouTube oraz wspierania mojej inicjatywy na Patronite (link w opisie), wbrew pozornej biedzie źródłowej, materiału o wierzeniach, demonologii czy folklorze słowiańskim jest wystarczająco aby powstało kilkadziesiąt odcinków. Trzygłów pojawia się w średniowiecznych relacjach z Pomorza i Połabia, rejonów ówcześnie gęsto zaludnionych przez Słowian toczących nieustanne boje o niezależność z Niemcami bądź Wschodnimi Frankami jak zwykli sami siebie wtedy nazywać nasi zachodni sąsiedzi. Liczne wojny niosły stopniową i nieubłaganą ekspansję niemiecką połączoną z energiczną chrystianizacją zdobytych ziem, nierzadko odbywającą się pod groźbą użycia przemocy. Frankowie byli pionierami niesienia Słowa Bożego na ostrzu miecza, ich kronikarze zwykli mawiać o Karolu Wielkim, że nawracał on Sasów żelaznym językiem, w domyśle chodziło tutaj oczywiście o jego miecz.  Cesarstwo Wschodnich Franków nie było jedynym penetrującym ziemi Połabia i Pomorza, od północy rościła sobie do nich pretensje Dania a od zachodu państwo Piastów, najprawdopodobniej za rządów Bolesława Chrobrego nazwane Polonią. Wszystkie te państwa zaciskały się coraz mocniej wokół ostatnich pogańskich enklaw w tej części kontynentu europejskiego, wszystkie trzy przyczynią się do wyrugowania dawnych wierzeń a oficjalny proces chrystianizacji zakończy się w XIII wieku, po około pięciuset latach walk przerywanych krótszymi bądź dłuższymi okresami pokoju. Rugowanie dawnych wierzeń na poziomie chłopskich chat potrwa jeszcze setki lat. Ekspansja chrześcijaństwa na obszary pogańskie czasem jest porównywana z podbojem Meksyku bądź Peru dokonanymi prochem i stalą hiszpańskich konkwistadorów, ale pomimo pewnych podobieństw jest wiele różnic. Przede wszystkim proces nie trwał kilku lat lecz kilkaset, stąd obie kultury zdążyły się sobie przyjrzeć i dość dobrze poznać. Chrześcijaństwo zdołało również spenetrować społeczeństwa pogańskie tak że nie było niczym zaskakującym spotkanie chrześcijańskich mniejszości wśród plemion wierzących ciągle w dawnych bogów. Dotyczyło to szczególnie ważnych emporiów handlowych. Już kronikarz Adam z Bremy zauważył, że w Wolinie pozwalano mieszkać chrześcijanom o ile nie obnosili się zbyt ostentacyjnie ze swoją wiarą. Wzajemne przenikanie dwóch systemów wierzeń nie pozostało bez wpływu na wyobrażenia religijne Pomorzan i Połabian stąd analizując ich wierzenia musimy brać pod uwagę, że mogły one ewoluować pod wpływem chrześcijańskich sąsiadów i być swego rodzaju odpowiedzią na wizerunki boga lub świętych chrześcijańskich. Zauważył to już Aleksander Bruckner, wnioskując że bóstwa Słowian połabskich i pomorskich, obdarzone innymi imionami oraz większym temperamentem od bogów spotykanych w pozostałej części Słowiańszczyzny mogły być właśnie efektem dostosowania do nowej sytuacji. Przykładowo Bruckner uważał Świętowita za pogańską odpowiedź na świętego Wita. Jego pogląd nie znajduje dzisiaj uznania. Podobna sytuacja mogła mieć miejsce także w Skandynawii, gdzie Władysław Duczko w swojej świetnej książce Moce Wikingów wysunął nawet teorię o wpływie chrześcijaństwa na wzrost znaczenia kobiet w religii wikingów. Zdaniem badacza mogła być to chęć gwałtowniejszego podkreślenia odrębności własnej, zagrożonej religii. W chrześcijaństwie biorącym wiele ze skrajnie zmaskulinizowanej tradycji i kultury Rzymu znaczenie kobiet w liturgii ustępowało pozycji mężczyzn. Podobne zabiegi widujemy na co dzień w świecie polityki jeżeli czytamy choćby nagłówki gazet. Podkreślanie odrębności własnej grupy od przeciwników jest zabiegiem tak starym jak świat. Mając powyższe na uwadze musimy być gotowi na wydawałoby się paradoksalne wpływy chrześcijaństwa na bogów Pomorzan i Połabian. Pierwszym bóstwem jest wspomniany już Trzygłów, którego poznajemy przy okazji opisów zdobycia Brenny (dzisiejszy Brandenburg) oraz misji św. Ottona z Bambergu, której celem był Szczecin. Niejaki Henryk z Antwerpii relacjonując w XII wieku walki o Brennę donosił o istnieniu trójgłowego bóstwa nie dzieląc się jego imieniem. Imię Trzygłowa poznajemy dzięki Ebonowi, biografowi św. Ottona z Bambergu, który pisał: „Szczecin, miasto znaczne i większe niż Wolin, w zasięgu swoim trzy góry zawierał, z których średnia i najwyższa, poświęcona najwyższemu bogu pogańskiemu Trzygłowowi posiadała posąg trójgłowy, nakryciem złotym oczy i usta zasłaniający; kapłani zaś tych bożków twierdzili, że bóg najwyższy ma dlatego trzy głowy, bo trzema zawiaduje państwami, to jest nieba, ziemi i podziemia, a twarz nakryciem zasłania, jakby grzechów ludzkich nie widząc ani słysząc, by je przeoczył (…)”. W oryginale Ebon nazywa Trzygłowa imieniem Trigelawo. Kolejny biograf Ottona niejaki Herbord rozpisuje się szerzej o charakterze, kulcie i świątyni Trzygłowa, z racji unikalności relacji takich jak ta przytoczę ją niemal w całości: „były zaś w mieście Szczecinie cztery kąciny, ale jedna z nich, najgłówniejsza zbudowana była dziwną techniką i kunsztem, mając zewnątrz i wewnątrz rzeźby, wystające ze ścian obrazy ludzi, ptaków, zwierząt, tak dokładnie wyrażone w swoich właściwościach, że zdawało się, oddychały i żyły. A co rzadkością nazwę, barw obrazów zewnętrznych nie mogły żadne burze śniegów czy ulew ściemnić czy zetrzeć, czego sztuka malarska dokazała. Do tego budynku zbierano wedle dawnego zwyczaju ojczystego pod prawem dziesięciennym zdobyte zasoby i broń wrogów i cokolwiek z łupów morskich albo w walce lądowej zdobyto. Tam też powstawiano puchary złote i srebrne, z których wielmoże zwykli byli wróżyć, biesiadować i pijać, aby je w dni uroczyste jakby z świątyni wynoszono. Zachowywali też tam na ozdobę i cześć bogom swoim wielkie dzikich turów rogi, złocone, z wpojonemi perłami, służące do picia, i rogi służące do głosu, tasaki i noże, i wiele sprzętów kosztownych, rzadkich, a pięknych na wygląd. Chcieli to wszystko po zburzeniu świątyni oddać biskupowi (…) A ten to poświęcił wodą i krzyżem, i kazał, aby się sami tym obdzielili. Był tam bałwan trójgłowy, bo na jednym tułowiu o trzech głowach, zwany Trzygłowem; to jedno zabrał ze sobą Otton niby trofeum, owe trzy złaczone głowy, a tułów zniszczył i później posłał do Rzymu na świadectwo nawrócenia Pomorzan (…). Herbord nie ogranicza się tylko do opisu głównej świątyni, tzw. kąciny, pewną uwagę poświęca również pozostałym: „trzy inne kąciny zażywały mniejszej czci i ozdoby mniej miały: tylko wewnątrz wystawione były w obwodzie stoły i ławki, bo zwykli tam byli odprawiać wiece i schadzki swoje. Bo czy chcieli biesiadować, czy się zabawiać, czy swe ważne sprawować rzeczy, schodzili się do tych budynków w pewne dni i godziny. Był też tam dąb rozrosły a liściasty, a pod nim źródło przepiękne, które lud prosty jako siedzibę bóstwa jakiegoś uświęcone uważał i w wielkiej czci miewał. Gdy biskup po zburzeniu świątyń i ten dąb wysiec chciał, prosił go lud, by tego nie czynił, obiecując, że nigdy więcej pod pozorem religijnym drzewa ni miejsca czcić nie będą, lecz dla cienia i przyjemności”. Wojowniczy biskup wspaniałomyślnie przyjął petycję pokonanych mieszkańców, stawiając im za niepodlegający dyskusji warunek wyrzeczenie się czczonego pod tym drzewem bóstwa razem z czarami i wróżbami, tak nieprzystojącymi chrześcijanom. Tutaj przechodzimy do opisu konia poświęconego Trzygłowowi: „mieli bowiem rosłego bardzo i otyłego konia, karego, nader bystrego. Ten próżnował sobie rok cały, a uchodził za taką świętość, że się nań żaden jeździec nie godził, i miał jednego z kapłanów czterech świątyń za bardzo pilnego stróża. Kiedy bowiem zamyślali ruszyć przeciw wrogom albo na łupy, o wyniku wyprawy w ten sposób zwykli się byli przezeń przeświadczać: kładziono na ziemi dziewięć włóczni, każda o łokieć nawzajem oddalona. Osiodławszy konia i nałożywszy uzdę, kapłan, do którego dozór należał, trzymanego za uzdę trzykrotnie tam i nazad w poprzek leżących włóczni przeprowadzał. Jeśli koń przeszedł nie potknąwszy się ani nie rozrzuciwszy włóczni, mieli to za znak powodzenia i wyruszali na pewne; w razie przeciwnym zaniechiwali. Ten więc rodzaj wróżenia i inne obliczania drewkami, w czem upatrywali wróżbę bitwy morskiej czy łupów, zniósł [Otto] zupełnie mimo silnego sprzeciwiania się niektórych, a samego konia owej wróżby bezbożnej kazał do innej ziemi sprzedać, aby nie stał się sidłem zgorszenia, twierdząc, że on raczej do wozów niż do wróżb zdatny”. Dalsze losy rumaka Trzygłowa nie są niestety znane, możliwe że dokonał swoich dni jako zwykły koń pociągowy gdzieś w Cesarstwie. Czarna maść konia Trzygłowa jest dla nas o tyle interesujące, gdyż sugeruje związek boga z zaświatami, gdyż kolor czarny był kojarzony z Welesem. Aleksander Gieysztor zwraca uwagę, że bóstwom związanym z niebem takim jak Perun poświęcano zwierzęta o barwie białej. Biograf Ottona Ebon zanotował, że Trzygłów miał swój złoty posąg, który zdołał przetrwać prześladowania zainicjowane przez świętego kaznodzieję. Kapłani boga oddali go w tajemnicy na przechowanie pewnej wdowie, która skryła go z kolei w pniu drzewa, okrytego tkaniną. Ta sama kobieta schowała również w innym miejscu święte siodło Trzygłowa. Posąg wpadł w ręce chrześcijan, jeden z towarzyszy Ottona, niejaki Herman wytropił wdowę oraz interesującą nas dziuplę udając czciciela dawnych bogów chcącego złożyć ofiarę ukochanemu bóstwu. Upewniwszy się, że posąg jest w dziupli skradł go nocą i dostarczył Ottonowi. Ten nie okazał litości artefaktowi przetapiając go na oczach starszyzny plemiennej. Złoto uzyskane w ten sposób posłużyło do wykupu jeńców wojennych. W Wolinie z kolei kultem obdarzono włócznię Trzygłowa, którą wbito w słup symbolizując w ten sposób wojowniczy charakter bóstwa. Resztki wiary w tego boga przetrwały w ludowym folklorze całe stulecia. Jeszcze w XVIII wieku niemiecki historyk Christian Knauthe zanotował jakoby Serbowie Łużyccy z Miśni wierzyli w bóstwo pod postacią mężczyzny o trzech złotych głowach skrytych pod kapeluszem, w dłoni miał trzymać księżyc. Złoto jak wiemy jest w tradycji indoeuropejskiej jednym z atrybutów boga zaświatów, podobnie księżyc sugeruje noc kojarzoną ze śmiercią. Wspomniana wcześniej Brenna (dziś Magdeburg), w której czczono trzygłowe bóstwo była stolicą zachodniosłowiańskiego plemienia Stodoran. W Brennie stał posąg bądź świątynia poświęcona Trzygłowowi, zniszczona w 1. połowie XII wieku. Niektórzy lingwiści wywodzą nazwę plemienia Stodoran od irańskiego słowa oznaczającego mrok jednocześnie dostrzegając pewien związek nazwy plemienia i czczonego przez nich boga z najwyższym szczytem Słowenii, górą Triglav u której podnóży leży wioska Studor. Słowenię od kraju Stodoran dzieli około 800 kilometrów, odległość na tyle nieznaczna, że może sugerować jakiś związek, niestety w żaden sposób niepotwierdzony. Może to wskazywać na szeroki zasięg kultu Trzygłowa/Triglava, zwłaszcza że jedna z wersji słowiańskiego mitu o początkach świata mówi, iż to właśnie góra Triglav była pierwszym co wyłoniło się z odmętów pierwotnego oceanu. Czy bóg Trzygłów byłby personifikacją kosmicznej góry? Czy przodkowie Stodoran przybyli z terenów dzisiejszej Słowenii niosąc ze sobą prastare wierzenia zaszczepione następnie na nadodrzański grunt? Wszystko to jedynie barwne teorie i poszlaki. O ile znaczenie imienia Trzygłowa jest jasne o tyle dawność i zasięg kultu pozostawiają wiele pytań. Dawniej wysuwano nawet teorie jakoby imię powstało pod wpływem chrześcijaństwa, będąc pogańską odpowiedzią na Trójcę Świętą. Dzisiaj pogląd ten jest powszechnie odrzucany. Trzy głowy mogą symbolizować trzy strefy – niebo, ziemię i krainę zmarłych, co nasuwa skojarzenia choćby z tzw. Światowidem ze Zbrucza. Trzygłów pozostawił po sobie pewne pamiątki choćby w nazwach miejscowości jak wieś Trzygłów pod Gryficami koło Szczecina. Według legendy zanotowanej przez niemieckich badaczy lokalnego folkloru wolińscy żercy tutaj ukryli posążek swojego boga podczas działalności św. Ottona. Pewne pogłoski umiejscawiały pogańską świątynię w tej lokalizacji, ale archeolodzy póki co nie znaleźli na to dowodów. Kolejna legenda mówi, że jeden z kapłanów nie do końca wierzył w bezpieczeństwo posągu w tej małej miejscowości i postanowił wywieźć go gdzieś dalej. Udało mu się ukryć go pod wielkim głazem narzutowym w Tychowie. Głaz ów, największy tego typu w Polsce nosi od dawien dawna imię Trygław, a jego ciemnoszara, grafitowa a miejscami wręcz czarna barwa może nasuwać skojarzenia z bogiem o tym samym imieniu. W jednej z sag islandzkich, XIII-wiecznej Knytlingasadze pojawia się wzmianka o kolejnej być może odmianie Welesa bądź innego boga. W tekście spotykamy relację z duńskiego ataku na Rugię: ”Piąty bóg nazywał się Pizamar z miejsca zwanego Jasmund i został zniszczony przez ogień. Był też Tjarnaglofi, ich bóg zwycięstwa, który towarzyszył im w kampaniach wojskowych. Miał srebrne wąsy i stawiał opór dłużej niż inni, ale jego również udało się po latach dostać. W sumie podczas tej wyprawy ochrzczono pięć tysięcy”. Teonim (czyli nazwa własna bóstwa) Tjarnaglofi  to naturalnie islandzka wersja słowiańskiego imienia, bez wątpienia zniekształcona. Nad jej translacją głowiły się pokolenia lingwistów, etnografów i historyków, w zdecydowanej większości dochodząc do konsensusu, że pierwotnie bóg ów był Czarnogłowem. W ten sposób odczytują to imię Aleksander Gieysztor, Andrzej Szyjewski oraz Michał Łuczyński, ten ostatni w swojej niedawno wydanej książce Bogowie dawnych Słowian. Studium onomastyczne. Wysuwano teorie, że Czarnogłów mógł być w rzeczywistości Trzygłowem, ale posągi Trzygłowa były rzekomo srebrne, ten zaś srebrne miał jedynie wąsy. Bóg o czarnej głowie prawdopodobnie na zawsze pozostanie nierozwiązaną zagadką dającą okazję do intelektualnej gimnastyki lingwistom, etnografom i badaczom dawnych wierzeń. W źródłach historycznych opowiadających o chrystianizacji Połabia znajdujemy jeden opis odpowiadający charakterem analizowanemu teonimowi. Niejaki Herbert w swoim zbiorze De miraculis z 2 poł. XII wieku pisał o …”ogromnym posągu z drzewa, z zewnątrz osmołowanym, który niby kłoda stał prosto pod pniem drzewa”. Osmołowany (czyli w domyśle czarny) posąg jakiegoś anonimowego bóstwa stał ukryty gdzieś w świętym gaju, może był to właśnie nasz Tjarnaglofi? Kolejną możliwą twarzą Welesa o jakiej powiem dzisiaj będzie staroruski Trojan, bóstwo starsze od potencjalnych pomorskich odpowiedników. O Trojanie wspominają trzy źródła staroruskie, żadne z nich jednak nie mówi nic konkretnego o jego kompetencjach. Droga Bogarodzicy przez mękę piętnowała ludzi oddających cześć Trojanowi, Chorsowi i Perunowi. Kolejne źródło – Słowo i objawienie świętych apostołów mówi, że „ludzie wierzyli w wielu bogów, w Peruna, Chorsa, Dyja i Trojana, i wielu innych, ale to byli ludzie […] Trojan był cesarzem w Rzymie, a inni gdzie indziej.” Jak wiemy z historii u szczytu potęgi Cesarstwem Rzymskim rządził cesarz Trajan, prowadzący zwycięskie wojny z państwem Daków króla Decebala leżącym na terenie dzisiejszej Rumunii. Trajan jak niejeden cesarz przed nim i po nim został ubóstwiony po śmierci i jako Divus Traianus zaznawał czci obywateli. Badacze dawnej Słowiańszczyzny wysnuwali stąd pogląd, że bóg Trojan mógł być jedynie lokalną wersją przejętego od plemion bałkańskich kultu wielkiego cesarza. Pogląd ten od lat traci zwolenników na rzecz poglądu jakoby Trojan był swego rodzaju troistym bóstwem co potwierdzać miałby inny zabytek ruskiego piśmiennictwa jakim jest Słowo o wyprawie Igora. W utworze tym spotykamy się z licznymi wzmiankami jak wieki Trojanie, siódmy wiek Trojani (to określenie współczesności), ścieżka Trojania, którą podąża poeta Bojan czy ziemia Trojania. Trojan pojawia się również w bałkańskim folklorze ludowym pod postacią skrzydlatej nocnej zmory czasem noszącej kozie uszy. W Serbii wierzono w mitycznego, trójgłowego cara Trojana, w Bośni określanego mianem cara wszystkich ludzi i bydła. Związek z bydłem jest kolejną poszlaką przywodzącą na myśl Welesa. Trójgłowe bóstwa bądź wcielenia bogów pojawiały się w wielu religiach ludów indoeuropejskich. U Greków pojawia się trójgłowy Gerion strzegący stada krów o czerwonej maści, ofiara jednej z prac Heraklesa. Grecka bogini magii, czarów, ciemności i śmierci Hekate często była wyobrażana z trzema twarzami a posłańca bogów Hermesa zwano czasem trójgłowym (Trikefalos). Hermes był również przewodnikiem dusz w zaświatach. Aleksander Gieysztor zwraca uwagę na występowanie pomniejszych trójgłowych bóstw w mitologii rzymskiej i celtyckiej, które też bywały identyfikowane z Hermesem. Wydaje się, że Trojan był rodzimym słowiańskim bóstwem o cechach najbliższych Welesowi, można więc z dużą dozą prawdopodobieństwa choć nie pewności uznać go za kolejną z licznych twarzy tego wszechstronnego boga.
20 minutes | 2 months ago
16. Liczne twarze Welesa
Liczne twarze Welesa   Witam was w kolejnym odcinku, w którym jeszcze głębiej zanurzymy się w krainie słowiańskich zaświatów i magii. Dowiemy się dlaczego warto było dotrzymywać przysiąg i co czekało na zuchwalców skłonnych je łamać. Poznamy boga sprawującego pieczę nad wszystkimi skarbami zaświatów, który mógł jednocześnie pomóc we wdrapaniu się na szczyt wczesnośredniowiecznej listy Forbesa. Czuwał nad zmarłymi, ale jednocześnie miał dużo do powiedzenia w temacie płodności, urodzaju i życia po prostu. Przed państwem Weles, zwany gdzieniegdzie Wołosem, prawdziwy bóg renesansu a to pierwszy z serii poświęconych mu odcinków.   https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2020/12/weles-upload.mp3   Materiał powstał głównie w oparciu o trzy pozycje – Mitologię Słowian Aleksandra Gieysztora, Słowiańskie Zaświaty Pawła Szczepanika oraz mało u nas znaną, ale najbardziej wyczerpującą ten temat książkę Borysa Uspieńskiego Kult św. Mikołaja na Rusi. Zawsze staram się kupować książki w wersji papierowej, a w przypadku dzieła Uspieńskiego nie było to łatwe, gdyż jedyne polskie wydanie pochodzi z 1985 roku i jest białym krukiem. Jako że dłuższy czas polowałem na tę pozycję odcinek o Welesie mocno się opóźnił i pojawił dopiero po Nyji. Sam tytuł książki rosyjskiego filologa, semiotyka i mitografa jest mylący, gdyż tematem przewodnim nie jest tylko kult św. Mikołaja lecz charakterystyka kultu Welesa i dowody na jego przetrwanie w postaci tego właśnie chrześcijańskiego świętego. Temat jest tak rozbudowany, że o samych powiązaniach patrona Mikołajek z pogańskim Welesem można spokojnie stworzyć osobny odcinek, co mam w planach. Wróćmy jednak do meritum czyli naszego dzisiejszego bohatera, Aleksander Gieysztor określił Welesa „wypadkiem prawdziwie trudnym”. Pomimo że istnienie wiary w to bóstwo jest niepodważalne i zachowało się do naszych czasów w licznych przekazach, powiedzeniach oraz zwyczajach szeroki zakres jego kompetencji zdawał się przytłaczać badaczy. Weles, zwany również Wołosem bywa łączony m.in. z zaświatami, magią, urodzajem, płodnością, przysięgami, bogactwem i bydłem. Na Rusi był „bogiem od wszystkiego”, w czym następnie zastąpił go wspomniany św. Mikołaj. Z Welesem mamy najczęściej do czynienia w relacjach pochodzących z Rusi, gdzie pojawia się już w 907 roku, kiedy to książę kijowski Oleg razem ze swoją drużyną miał zaklinać traktat pokojowy z bizantyjskimi Grekami na swój swój oręż oraz na Peruna i Wołosa, boga bydła. Wygląda na to, że strona ruska przysięgała na obu bogów równocześnie bez faworyzowania żadnego z nich. Podobne traktaty z Konstantynopolem zawierano w 944 i 971 roku, w obu wypadkach Ruś ponownie przysięgała albo na samego Peruna albo na obu bogów jednocześnie. W ostatnim traktacie dowiadujemy się, że na Peruna przysięgała tylko drużyna książęca, zaś na Welesa klęła się wszystka Ruś. Stawia nas to przed ciekawą sytuacją, która może potwierdzać skandynawskie pochodzenie pierwszych władców Rusi oraz ich najbliższych drużynników. Większość naukowców skłania się ku teorii mówiącej, że Ruś założyli przybysze ze Skandynawii, konkretnie z terenów dzisiejszej Szwecji, którzy mogli pod przywództwem półlegendarnego Ruryka oraz jego braci dać początek państwu ruskiemu. Same słowa Ruś czy Rusin mogą wywodzić się z ugrofińskiego terminu Ruotsi oznaczającego wojowników, wioślarzy lub mieszkańców wybrzeża. Finowie do dzisiaj mówią w ten sposób na mieszkańców Szwecji, którzy to najprawdopodobniej we wczesnym średniowieczu skolonizowali dorzecza najważniejszych rzek dzisiejszej Rosji, Ukrainy i Białorusi wiosłując w swoich lekkich, zwinnych łodziach, którymi docierali aż do Konstantynopola i świata arabskiego. Wcześniej wspomniany ruski władyka Oleg w rzeczywistości mógł zwać się Helge, imię takie przewija się w źródłach bizantyjskich mówiących o relacjach z Rusinami. Dla osób zainteresowanych tematem narodzin Rusi odsyłam do świetnej książki Ruś Wikingów Władysława Duczko. Od dawna uważa się, że słowiański Perun dalece przypomina skandynawskiego Thora, stąd nordyccy drużynnicy ruskich książąt mogli chętnie składać przysięgi na tego właśnie boga, podczas gdy słowiańscy wojowie oraz pozostali poddani klęli się na Welesa – ruskiego boga jak nazywają go niektóre źródła. Przysięgi składane przez średniowiecznych wojów były obarczone czymś co nazwalibyśmy dzisiaj karą umowną, tzn. w przypadku ich niedotrzymania na delikwenta spaść miały ciężkie nieszczęścia. Według Powieści minionych lat mnicha Nestora kto by złamał przysięgę złożoną Perunowi miałby „nie obronić się własną tarczą i zostać rozsieczonym własnym mieczem, strzałami i innym orężem swoim”. Weles karał w inny sposób, dosłownie „wyzłacając” krzywoprzysięzcę. Na pierwszy rzut oka może się to wydawać pozbawione sensu, jednak głębsza analiza dowodzi, że chodziło tutaj o konkretną chorobę tj. żółtaczkę wywołaną przez wtórną gruźlicę skóry. Polski etnograf Kazimierz Moszyński jeszcze w XX wieku identyfikował tę chorobę w ludowym folklorze jako zołotnika. Aleksander Gieysztor sugerował rezygnację z gospodarskiego podejścia do kompetencji Welesa w kwestii bydła, zamiast tego sugeruje jego głęboki związek ze sferą zobowiązań magicznych. Za przykład może służyć autentyczna historia z 1351 roku, kiedy to na Wołyniu książę litewski Kiejstut zawierał przymierze z królem Węgier Ludwikiem I. Kiejstut kazał przyprowadzić na miejsce przysięgi czerwonego wołu, następnie zaś uwiązać go pomiędzy dwoma słupami. W odpowiednim momencie książę sam cisnął w zwierzę swój kordelas, który błyskawicznie przeciął mu tętnicę. Strona litewska wysmarowała twarze i ręce we krwi wołu zatwierdzając przysięgę. Staroruski poemat Słowo o wyprawie Igora pod skrzydła Welesa oddaje wieszcza-poetę Bojana nazywając go wprost „Welesowe wnuczę”, co może wskazywać na kolejne kompetencje bóstwa. Mecenat jaki miałby roztaczać nad poetami i jasnowidzami Weles przybliżałby go skandynawskiego Odyna. Gieysztor zwraca uwagę, że rdzeń –wel w językach indoeuropejskich oznacza widzieć. Byłaby to kolejna część układanki jaką był ten skomplikowany bóg, do którego być może zwracali się również wieszczkowie. Związki etymologiczne zainspirowały badaczy do połączenia nazwy wołchw oznaczającej pogańskiego kapłana z Wołosem. Słowiański szaman – wieszczek miałby być sługą tego boga. W źródłach ruskich Weles często pojawia się tuż za Perunem, z którym stanowi niemal nierozłączny lecz dość skonfliktowany tandem. Legenda o chrzcie Włodzimierza Wielkiego wyraźnie mówi o wtrąceniu posągów obu bóstw do Poczajny, dopływu Dniepru tuż po chrzcie władcy w 988 roku. Posąg Welesa został również zniszczony w Rostowie, gdzie unicestwić miał go św. Avraamij Rostowski. Związek Welesa z Perunem jest bardzo charakterystyczny i aż prosi się o rozwinięcie. Znani rosyjscy filolodzy Wiaczesław Ivanow oraz Władimir Toporow, na których pracach opierają się praktycznie wszyscy badacze wierzeń słowiańskich wywodzili konflikt Welesa i Peruna jeszcze z pradawnego indoeuropejskiego mitu o pojedynku Boga Gromu z Wężem lub Smokiem. Wśród Słowian Wschodnich bóstwa pierwotnie walczyły o posiadanie bydła, którego bogiem był Weles. Spór nie ustał nawet po chrystianizacji, bowiem gromowładny Perun zmienił się w proroka Eliasza bądź św. Jerzego. Pierwszy był władcą piorunów, drugi zaś pogromcą smoka. Welesa z kolei zastąpił św. Mikołaj, chociaż Borys Uspieński wylicza kilku świętych, którzy również mogli pełnić tę funkcję, wśród nich św. Błażej, św. Bazyli oraz św. św. Flor i Laur. Mam w planach przynajmniej jeden odcinek o nowych, chrześcijańskich twarzach starych bogów więc nie będę w tej chwili rozwijał tego arcyciekawego tematu. Rozpowszechnienie kultu Welesa/Wołosa można wnioskować z licznych nazw geograficznych, szczególnie miejscowości, rzek i gór. Mamy więc Weleśnicę, Wołosacze i Wołosowicze, na Smoleńszczyźnie płynie rzeka Welesa, na Białorusi moglibyśmy udać się do leśnych uroczysk Wołosina i Wołosacza, w Macedonii Północnej z kolei moglibyśmy zatrzymać się w mieście Wełes. Aleksander Bruckner zwracał uwagę na podanie o tatrzańskim smoku Wołoszynie, na którego martwym cielsku wyrosła góra o tej samej nazwie. Smoki i węże zazwyczaj kojarzono z bóstwem odpowiedzialnym za sferę chaosu, magii, dzikiej przyrody i zaświatów. Dyskusyjna jest kwestia bóstwa czczonego w słowiańskiej Wołogoszczy, które autor żywota św. Ottona nazywa Plutonem. Typowa interpretacja klasyczna przysłania nam prawdziwe imię bóstwa, które biorąc pod uwagę nazwę miasta mogło brzmieć Wołos. Podobna sytuacja miała miejsce w Radogoszczy, której nazwa nawiązywała do czczonego tam boga Radogosta. Imię Weles mogło wywodzić się ze staroindyjskiego vala/valas oznaczającego sierść. Dane zebrane przez etnografów badających zwyczaje ludności ruskiej wyraźnie wskazują, że kult włosów i bujnego zarostu symbolizującego urodzaj i bogactwo przetrwały wśród chłopów do XX wieku. Tradycje te przejawiające się często podczas narodzin i chrztu bądź w obrzędach weselnych i pogrzebowych wywodzi się ze starodawnych praktyk związanych z kultem Welesa. Na Białorusi na przykład kobiety tkały swe śmiertelne koszule używając osnowy zrobionej z własnych włosów, na mogiłach wiązano zaś warkocze z kądzielą. Ten ostatni zwyczaj wywodzi się ze starodawnych praktyk obcinania włosów na znak żałoby lub składania ich w ofierze podczas pogrzebu. Wszystkie wyżej wymienione praktyki miały związek ze śmiercią i zaświatami, ale jak wspomniałem włosy miały znaczenie w zapewnianiu szczęścia, bogactwa i urodzaju. Nie bez powodu postrzyżyny chłopca odbywały się na włochatym kożuchu odwróconym sierścią do góry, a podczas chrztu na Rusi niejednokrotnie do chrzcielnicy wlewano wosk zmieszany z włosami chrzczonego dziecka, odciętymi wcześniej przez popa. Wszystkie te tradycje wywodzi się z pradawnych obrzędów i zwyczajów rolniczych związanych z kultem Welesa/Wołosa. Tradycji tych jest tak wiele, że również mogą doczekać się własnego odcinka. Wieloraki wizerunek Welesa nabiera dodatkowych kształtów przy zastosowaniu danych porównawczych wyciągniętych z kultur ościennych, szczególnie bałtyjskich. Bałtowie wierzyli w całą gromadę istot o znajomo brzmiących imionach, wśród nich byli Velinas, Velnias, Velinona i Vels, którzy w ramach chrystianizacji zostali zdegradowani do rangi szeregowych diabląt. Królestwem zwierząt zarządzał Veles lub Velinas, ten drugi był świetnym łowcą i opiekunem bydła, mógł też przybierać postać dorodnego byka. Velinas był w stanie ukarać ludzi wchodzących mu w drogę „żółknięciem”. Dziwnie przypomina to „złotnienie” jakim karał ruski Veles. Velinas mieszkał na niedostępnych bagnach, gdzie ukrywał się w nieprzeniknionym błocie. Łotysze zwali duchy zmarłych veli zaś krainą do której udawali się po śmierci zarządzał niejaki Vels. Na Kaszubach istniała z kolei niejaka Velevitka, której męskim odpowiednikiem mógł być Velewit. Velewitka według Gerarda Labudy mogła być boginią opiekującą się duszami zmarłych. Szwajcarski językoznawca i współtwórca semiotyki Ferdinand de Saussure był pierwszym badaczem łączącym litewskiego Velinasa i wedyjskiego Warunę strzegącego przysiąg. Dla Szwajcara Velinas mógł być bogiem karzącym za błędy moralne, którego następcą w schrystianizowanym już świecie stał się poczciwy diabeł. Wedyjski Waruna był wszechwiedzącym, jasnowidzącym bóstwem obdarzonym świetnym wzrokiem. Podobnie mogło być w przypadku Velinasa i Welesa, których pochodzenie od rdzenia –vel odpowiedzialnego za widzenie już było przeze mnie wspomniane. Velinas uchodził również za zręcznego łowcę, a przenikliwy wzrok był cechą nieodzowną w tym fachu. Wedyjski bóg Waruna występuje w duecie z Mitrą, obaj odpowiedzialni za ład i porządek świata, do którego dążą innymi środkami. Groźny i magiczny Waruna byłby pierwowzorem Welesa, podczas gdy spokojny i opanowany Mitra sprawujący pieczę nad umowami miałby mieć więcej wspólnego z Perunem. Gieysztor zwraca uwagę, że słowiańskie słowo mir oznaczające pokój, porządek, zgodę i umowę może brać swój początek właśnie w wedyjskim Mitrze, który uległ częściowej desakralizacji. Waruna widział wszystko a krnąbrnych krzywoprzysięzców karał chorobą, wiązano z nim krowy oraz poetów, którym pomagał zgłębiać tajemnice świętych krów. Wyraźnie koreluje to z terminem Welesowe wnuczę wspomnianym przeze mnie na początku odcinka. Weles tak jak Waruna mógł patronować poetom i jasnowidzom. Etymolodzy zwracają również uwagę na podobieństwo do kolejnego wedyjskiego demona o imieniu Wala, władcy i stróża krów. On to mógł dać początek litewskiemu Velemu a w dalszej kolejności może i Velinasowi. Możliwości jest mnóstwo, podobieństwa są jednak widoczne gołym okiem. Nie możemy odmawiać Słowianom własnej fantazji mitologicznej i sztywno przypisywać ich bogów do wedyjskich pierwowzorów, mimo wszystko widać wyraźnie, że także oni trzymali się wytrwale genetycznego pierwowzoru. Powiązanie Welesa ze światem zmarłych jest niepodważalne, w słowiańskim folklorze przetrwał setki lat. Wyobrażano go sobie zasiadającego na złotym tronie usytuowanym w korzeniach drzewa kosmicznego, gdzie ważył uczynki ludzi. W swojej krainie strzegł niewyobrażalnych bogactw, a złoto było metalem wiązanym z jego osobą. Był więc przeciwieństwem gromowładnego Peruna, z którym łączono żelazo. Nie sposób mówić o Welesie nie odwołując się co jakiś czas do Peruna, stąd podobne anegdoty będą pojawiały się ciągle. W późnośredniowiecznym czeskim folklorze ludowym pojawia się Weles pod postacią demona współpracującego z czartem i smokiem. Pod nową postacią zwykł wodzić na pokuszenie, szepcząc zachęty do ucha niczym wąż, z którym tez bywał utożsamiany. Jeszcze w XVI wieku zwykło się mawiać „jakiż Veles im naszepcze” aby pokazać dezaprobatę dla cudzych zachowań. Pewna anegdota z tamtych czasów opowiada o mężczyźnie, który mając dość swojej małżonki marzy o tym, aby odleciała niczym gęś za morze, do Velesa. W na pół pogańskiej kantyczce czescy chłopi zwykli śpiewać o niejakim vele, który przyniesie im szczęście i dobre zrządzenie rzeczy i żywota”. Jak to zazwyczaj bywało, wiemy o istnieniu tej pieśni religijnej z tekstów potępiających ją kazań. Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku polskiego Nyji, o którego istnieniu z pewnością nikt by nie pamiętał gdyby nie płomienne kazania kaznodziejów. Przypomina to historię antycznych kodeksów Majów, palonych przez konkwistadorów. Do naszych czasów przetrwało tylko kilka i prawdopodobnie do dzisiaj nikt by ich nie odczytał, gdyby nie pewien szczególnie zawzięty hiszpański zakonnik Diego de Landa, który aby skuteczniej walczyć z kulturą Indian studiował ich język, wierzenia i zwyczaje a następnie opracował podręcznik dla swoich następców. Jest pewnym paradoksem, że w przypadku Słowian większość informacji o dawnych bogach i wierzeniach również zachowała się w relacjach duchownych takich jak proboszcz z Bozowa Helmold. Tak samo o naszym pierwszym królu Bolesławie zwanym Chrobrym nie wiedzielibyśmy prawie nic poza tym, że istniał gdyby nie twórczość merseburskiego biskupa Thietmara, prywatnie zapalczywego krytyka polskiego monarchy. Dziękuję wam za uwagę, zapraszam do oceniania podcastu na Apple Podcasts, komentowania na kanale Youtube bądź poprzez prywatne wiadomości. Niedawno założyłem również konto na Patronite, gdzie zapraszam osoby zainteresowane wspieraniem mojej skromnej twórczości. Pozdrawiam wszystkich i dziękuję za zainteresowanie.
19 minutes | 3 months ago
15. Nyja – śladami tajemniczego bożka
Nyja – śladami tajemniczego bożka   Wybitny znawca kultury Słowian Stanisław Urbańczyk napisał kiedyś, że historia badań nad ich wierzeniami jest wyłącznie historią rozczarowań. Brak źródeł pisanych a do tego znikome pozostałości materialne nie napawają optymizmem, zwłaszcza że niemal wszystkie przekazy zawdzięczamy twórcom chrześcijańskim bądź arabskim. Jedni i drudzy najczęściej nie rozumieli kultu Słowian, a często nie byli nawet w stanie  poprawnie przekazać imion ich bóstw i demonów co stawia nas przed licznymi problemami interpretacyjnymi. Podobnie jest z jednym z najbardziej tajemniczych i kontrowersyjnych bóstw o nieokreślonej płci znanym najczęściej pod imieniem Nyja.   https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2020/12/Nyja-Final.mp3   Urywki ze źródeł na które powołuję się w tym odcinku można znaleźć w książkach Słowiańskie Zaświaty Pawła Szczepanika bądź Dziady – Teatr Święta Zmarłych Leszka Kolankiewicza, obie szczerze polecam. Niektóre odszukacie również w bezkresnych odmętach Internetu, gdyż na fali zainteresowania słowiańskimi wierzeniami powstaje ostatnimi czasy mnóstwo książek oraz artykułów bądź wszelakich wpisów tworzonych często przez dociekliwych pasjonatów. Tworząc tę audycję zawsze korzystam z książek szanowanych autorów zajmujących się tą tematyką, gdyż moim zdaniem to jedyny sposób na stworzenie wiarygodnej treści w oceanie mało wartościowych informacji. Za jakiś czas planuję specjalny odcinek poświęcony tylko i wyłącznie literaturze, z której korzystam i którą polecam. Najbardziej znana jest relacja Jana Długosza, który Nyję porównuje do rzymskiego boga śmierci Plutona, przypisuje mu również świątynię w Gnieźnie. „Plutona nazywali Niją, uważając go za boga podziemi i stróża oraz opiekuna dusz, gdy ciała opuszczą. Do niego modlili się o to, aby wprowadzenie byli po śmierci do lepszych siedzib w podziemiach. Duszom tym [albo: temu bogu] wybudowano w mieście Gnieźnie najważniejszą swiątynię, do której pielgrzymowano ze wszystkich stron.” W myśl Długosza podążali kronikarze Miechowita oraz Maciej Stryjkowski, ten drugi pisał „Plutona też boga piekielnego, którego zwali Nia, chwalili wieczor, prosili też od niego po śmerci lepszego i wczesniejszego miejsca w piekle i dżdzów albo uskromnienia niepogody, którego kościół był w Gnieźnie najświętszy.” Relacja słynnego kronikarza nie jest jednak pierwszą ani jedyną na jaką natrafiamy w naszych poszukiwaniach. Poprzedzają je cztery inne źródła, zaczynając od Kazań gnieźnieńskich, następnie Statuty prowincjonalne, dalej rękopis Kazań Konrada na rok liturgiczny oraz Traktat o ortografii polskiej Jakuba Parkoszowica. Wszystkie pochodzą z pierwszej połowy piętnastego wieku. Pierwsze źródło pisane jakie wspomina o istnieniu Nyji jest kazanie autorstwa teologa Łukasza z Wielkiego Koźmina, będącego prywatnie rektorem Akademii Krakowskiej oraz obrońcą Jana Husa. W kazaniu przygotowanym przez niego dla gnieźnieńskiego biskupa Wojciecha Jastrzębca w 1410 roku tematem przewodnim było jak zwykle ruganie  krnąbrnych mieszkańców, którzy w swego rodzaju podziemiu uprawiali alternatywną do chrześcijaństwa religijność ludową. Dalej czcili dawne bożki pośród których pojawia się również Nyja. W kazaniu słyszmy: „Należałoby zwrócić uwagę na tych, którzy dzisiaj mówią rzeczy bezbożne w tańcach lub gdzie indziej na widowiskach, rozważają w sercu rzeczy nieczyste, wykrzykują i wymieniają imiona bożków, i zastanowić się, czy jest możliwe <ich> nawrócenie do Boga Ojca. Na pewno nie. Albowiem nie wolno dopuszczać do uszu swobodnie tych świąt, które niestety obchodzą wedle tego, co pozostało z obrządków przeklętych pogan, jakimi byli nasi przodkowie, chyba że dla ukarania, tak jak niegdyś podniósł się krzyk mieszkańców Sodomy i Gomory. Albowiem na tym święcie swobodnie stawały się nieprzyzwoite obnażenia i inne obrzydliwości, o których Apostoł powiada, że nie godzi się ich nawet nazywać z powodu Boga Ojca. Takich rzeczy jednak, dzięki temu, że przybyło kaznodziejów, zaprzestaje się, a w wielu miejscach już się zaprzestało […] Nie ma innego imienia pod niebem, w którym możemy zostać zbawieni. Albowiem nie zbawia się człowiek w imię Łado, Jassa, !Quia, Nija, tylko w imię Jezusa Chrystusa […] Nie Łada, nie Jassa, nie Nija, które są skądinąd imionami bożków tu w Polsce czczonych, jak zaświadczają niektóre kroniki samych Polaków…” Co ciekawe jest to w ogóle pierwsze znane źródło pisane zawierające jakiekolwiek imiona polskich bożków, odkryte dopiero w 1979 r. przez Marię Kowalczykównę badającą rękopisy Biblioteki Jagiellońskiej. Cytatów z tego rękopisu nie uświadczymy w starszych publikacjach o wierzeniach Słowian jak dzieła Brucknera, Łowmiańskiego, Gieysztora, czy Urbańczyka. Pomimmo że dwa ostatnie wydano już po odkryciu rękopisu. W 1423 r. anonimowy autor Statutów prowincjonalnych również wspomina o interesującym nas bożku, tym razem jednak pod nieco zmienionym imieniem, z Nyji robi się Tyja. W swojej relacji zaleca: „Zabraniajcie również klaskań i śpiewów, w których wzywa się imiona bożków Lado, Yleli, Yassa, Tya, a które się zwykło odprawiać podczas Zielonych Świąt.” Paweł Szczepanik sugeruje tutaj błąd edytorski jaki mógł mieć miejsce podczas przepisywania jakiejś starszej kroniki. Przypadek wcale nie taki rzadki w średniowieczu. W kazaniach Konrada z 1423 r. Nyja pojawia się ponownie pod imieniem Yaya: „Niestety nasi starcy, starki i dziewczęta nie przykładają się do modłów, aby godni byli przyjąć Ducha Świętego, ale niestety w te trzy dni, co by należało spędzić na rozmyślaniu, schodzą się starki, kobiety i dziewczęta nie do kościoła, nie na modły, ale na tańce, nie Boga wzywać, ale diabła, mianowicie Ysaya, Lado, Ylely, Yaya […] Tacy… jeśli nie będą się pokutować, przejdą z Yassa, Lado na wieczne potępienie.” O Nyji w podobnym okresie wspominają również statuty diecezjalne Mikołaja z Pyzdr, gdzie piętnuje się swawolne tańce z klaskaniami towarzyszące kultom Łady, Leli, Yassy i Nyji. Do pełni pozostają nam jeszcze dwa źródła pisane, jedno to stworzony niezależnie od Długosza Traktat o ortografii polskiej Jakuba Parkoszowica, gdzie autor omawiając gramatyczne reguły pisowni miękkiego „n” powołuje się dla przykładu na bożka zwanego Nija. Z kolei pod koniec osiemnastego wieku rosyjski pisarz Michaił Cherkasow wspomniał w swoim poemacie pt. Włodzimierz Ożywiony o Nyji wymieniając to bóstwo u boku wielu innych, które próbowały zaprzątać uwagę głównego bohatera Włodzimierza Wielkiego odpowiedzialnego za chrzest Rusi pod koniec X wieku. Cherkasow pisze: … Widzę ognistego Nyję:W nim piekło sądzić chciała cała RosjaOn płomienny dzierżył w rękach grzeszną plagęMiał on swój tron w ziemiI otoczony wrzącym morzem złaNocne straszne upiory nasyłał Cherkasowa podaję tutaj jako ciekawostkę, gdyż jego relacja jest bardzo późna a do tego nosi znamiona korzystania z innych relacji, takich jak ta spisana przez Długosza. Świadczy o tym wymienienie obok bóstw znanych z Powieści minionych lat Nestora również tych spotykanych na kartach twórczości polskiego kanonika, które normalnie nie pojawiały się w folklorze ruskim. U Cherkasowa znajdziemy więc Peruna, Chorsa, Simargła, Nyję, Wolosa, Ładę, Polela, Pośwista i kilku innych bożków poskładanych z tradycji wschodnio i zachodniosłowiańskiej. W polskiej literaturze sporą wartość należy przypisywać źródłom najwcześniejszym, w tym wypadku piętnastowiecznym. Relacje kronikarzy z późniejszych stuleci zawierają coraz więcej nazw bóstw co świadczy o skłonności do fantazjowania. Dawne wierzenia zamierały z pokolenia na pokolenie, więc im później tym mniej nazw dawnych bogów powinno się pamiętać. W źródłach sytuacja jest zupełnie odwrotna. Pominę więc wymienianie relacji kronikarzy z wieków późniejszych. Jak już wspomniałem najpopularniejszym źródłem dzięki któremu wiemy o domniemanym istnieniu Nyji była kronika Jana Długosza, który zaprezentował w niej cały panteon rzekomych dawnych polskich bóstw. Lista ta była niemiłosiernie krytykowana przez religioznawców i etymologów z wyjątkiem jednego bożka – Nyji. Nawet skrajnie krytyczny wobec Długosza językoznawca Aleksander Bruckner zauważył, że bóstwo takie jak Nyja mogło istnieć analizując źródłosłów jego imienia –nyć, które oznacza „niknąć, umierać” wywodząc je od prasłowiańskiego „niti” – „gnić, butwieć” bądź „nija” – „piekło”… Do podobnych wniosków doszli inni badacze, wśród nich Stanisław Urbańczyk i Aleksander Gieysztor. Ten ostatni widział w nim lokalne określenie Welesa. O kulcie Nyji mogą również zaświadczać zwroty jak „pójść do Nyje” lub „bydlic w Nyi”. Oba mogą oznaczać śmierć, gdyż jak wiemy z poprzednich odcinków Słowianie jak na Indoeuropejczyków z dziada pradziada przystało często wyobrażali sobie zaświaty jako łąki pełne dusz pod postacią pasącego się bydła rogatego. Jeśli Nyja rzeczywiście był bądź była odpowiednikiem rzymskiego Plutona to powyższe zwroty nabierały więcej sensu. Zasadniczym problemem w przypadku tego bożka jest ustalenie jego płci, co jest obecnie praktycznie niemożliwe. Płeć męską przypisuje mu z całą pewnością Mikołaj Rudnicki, według którego Nyja byłby bogiem sprawiającym nycie, tj. więdnięcie, usychanie, obumieranie, krótko mówiąc śmierć. Etymolodzy starali się także połączyć nazwę bożka ze słowiańskimi oraz praindoeuropejskimi źródłosłowami z których wywodzono nazwy dla czynności związanych z przędzą, tkaniem, nićmi. Wiara w łączenie świata zmarłych z przędzą była powszechna wśród ludów indoeuropejskich, czego przykładem są choćby greckie Mojry, rzymskie Parki czy skandynawskie Norny. Wszystkie wyżej wymienione istoty były odpowiedzialne za nadzorowanie długości ludzkiego życia symbolizowanego najczęściej przez nić, której przecięcie oznaczało śmierć. Nasz bohater mógłby być lokalną, polską wersją bardziej popularnego na Rusi boga zaświatów Wołosa – Welesa. Brak jednak niezbitych dowodów na potwierdzenie tej teorii. Paweł Szczepanik z kolei sugeruje, że Nyja mogła być pierwotnym bóstwem żeńskim, towarzyszką Welesa, którego imię było obłożone tabu, dlatego zamiast niego wymawiano imię zastępcze, bądź imię bóstwa bliskoznacznego, jakim mogła być Nyja w takiej interpretacji. Podobna sytuacja miała miejsce choćby w mitologii greckiej, gdzie nie wymawiano imienia Hadesa lecz jeden z jego przydomków – np. Pluton, oznaczający bogacza, z racji nieprzeliczonych skarbów jakie skrywał świat podziemny. Grzegorz Niedzielski w książce Królowie z gwiazd. Mitologia plemion prapolskich twierdzi, że imię Nyja mogło oznaczać „Znikający w Otchłani”, co nasuwa autorowi skojarzenia z imieniem Hades oznaczącym „Niewidzialnego”. Wróćmy jednak do słowiańskiego Welesa, boga śmierci, bogactwa i bydła symbolizującego majętność. Na Rusi był bez wątpienia jednym z dominujących bóstw, ciągle skonfliktowanym z gromowładnym Perunem, podobnie sytuacja mogła wyglądać na zachodniej Słowiańszczyźnie, gdzie na niektórych ziemiach mógł występować pod zastępczym imieniem Nyja. Jest to jedna z interpretacji zagadki jaką ciągle jest dla nas to bóstwo. W swojej kronice Jan Długosz wspomina o poświęceniu Nyji ważnej świątyni w Gnieźnie, do której pielgrzymowano z całego kraju. Co ciekawe jest bardzo prawdopodobne, że na gnieźnieńskim Wzgórzu Lecha, w samym sercu piastowskiego grodu znaleziono pozostałości kamiennej konstrukcji w formie kopca mogącej być pozostałościami pogańskiego miejsca kultu. Konstrukcja odkryta pod fundamentami kościoła św. Jerzego zachowała się jedynie częściowo, wcześniej prawdopodobnie przyjmowała formę piramidy usypanej z kamieni, co dyskwalifikowałoby ją jako fundament poważniejszej budowli, zaś według archeologów nie jest ona również ruinami innego budynku lecz niezależną konstrukcją. O istnieniu podobnych usypisk pełniących funkcje sakralne wśród Słowian wspominali twórcy żywotów św. Ottona z Bambergu Herbord oraz Ebo. Według tego pierwszego w pogańskim Szczecinie znajdował się kopiec kamienny wokół którego zbierały się wiece i obchodzono święta. Uprawdopodabnia to istnienie świątyni na gnieźnieńskim wzgórzu Lecha, będącym według legend swoistym centrum piastowskiego państwa. Nowsze badania archeologiczne wysuwają Poznań nieco bardziej na czoło wyścigu po tytuł najważniejszego miasta wczesnych Piastów, ale czasy te są tak mroczne i odległe, że nie sposób wykluczyć dominacji Gniezna we wcześniejszym okresie, zwłaszcza że słowiańskie osadnictwo w mitycznej pierwszej stolicy Polski datuje się już na VIII stulecie. Pozostałości kamiennej konstrukcji skrywały szczątki zwierząt oraz ceramiki co bardzo pasowałoby do domniemanego sakralnego charakteru miejsca. Czy mogło być to miejsce kultu Nyji wspominane przez Długosza? Jest to prawdopodobne, bowiem charakterystyczne, kamienne usypisko na szczycie wzgórza, zawierające resztki ofiar, do tego otoczone naprzemiennymi rowami i wałami oddzielającymi sfery sacrum i profanum najczęściej interpretuje się jako świątynię ważnego bóstwa. Paweł Szczepanik zauważa, że co prawda na szczytach wzgórz najczęściej lokowano świątynie bóstw solarnych, to jest związanych z niebem, ale Wzgórze Lecha jest pod pewnymi względami miejscem wyjątkowym. Pierwotnie miało dwa szczyty, pomiędzy którymi znajdowało się zagłębienie. Kamienny kopiec umiejscowiono na wyższym szczycie, zaś w zagłębieniu mogła się okresowo zbierać woda symbolizująca środowisko akwatyczne, związane z siłami chaosu i symboliką zaświatów. Na uwagę zasługiwać powinna też nazwa Gniezno wywodząca się od gniazda, przez które rozumiano również łono kobiety, utożsamiane ze środowiskiem wodnym. Wielu autorów zajmujących się tym tematem przedstawiało bardzo ciekawe koncepcje, z których przytoczę tylko nieliczne. Artur Kowalik w monumentalnej pracy Kosmologia dawnych Słowian sugerował, że świątynia na gnieźnieńskim Wzgórzu Lecha była miejscem spoczynku dusz zmarłych, rezerwuarem dusz oczekujących kolejnego wcielenia, tj. reinkarnacji. To pozwalałoby interpretować ją jako miejsce związane z siłami chtonicznymi, czyli z kultem zmarłych i zaświatami. Znaczenie tego miejsca podkreśla wybudowanie na pozostałościach kamiennego kopca kościoła św. Jerzego, co nosi znamiona próby unicestwienia magicznych mocy łączonych dotychczas z tym miejscem. Praktyka budowy kościołów na miejscu poprzednich świątyń była powszechna od starożytności, podobnie jak przejmowanie pogańskich świąt. Co ciekawe świeżo wybudowany kościół poświęcono św. Jerzemu, pogromcy smoka i jednocześnie chrześcijańskiemu następcy Peruna, śmiertelnego wroga boga zaświatów Welesa kojarzonego m.in. z wężem lub smokiem. Wiele źródeł wskazuje na autentyczność kultu bóstwa kojarzonego ze śmiercią a znanego nam jako Nyja, chociaż nie sposób określić jego płci oraz innych cech charakteru. Jak z wieloma innymi bożkami musimy uciekać się do poszlak, zawodnych interpretacji oraz dociekań. Większość z nich wskazuje jednak na związki ze światem zmarłych i być może bogiem Welesem, dla którego Nyja mógł być zastępczym przydomkiem bądź po prostu lokalną nazwą. To już tyle o Nyji, ze swojej strony chciałbym podziękować wszystkim za czas poświęcony tej audycji. Każda subskrypcja, komentarz bądź uwaga wysłana na e-maila świadczy o tym, że mój czas i praca nie idą na marne. Ze swojej strony jestem bardzo pozytywnie zaskoczony ilością subskrypcji, szczególnie na Spotify, których jest już dwadzieścia kilka tysięcy zaś odsłuchania pojedynczych odcinków liczyć można w setkach tysięcy. Podcast można znaleźć także na Google Podcasts, Apple Podcasts oraz na YouTube. Przygotowuję następne odcinki, które mam nadzieję będą ukazywać się częściej aniżeli miało to miejsce do tej pory.
17 minutes | 3 months ago
14. Marzanna – śmierć i odrodzenie
Marzanna – śmierć i odrodzenie   Marzannę znają chyba wszyscy z nas, a zdecydowana większość będąc jeszcze dziećmi mogła nawet brać udział w topieniu symbolizującej ją kukły. Sam pamiętam przez mgłę jak będąc w podstawówce z moją klasą udaliśmy się nad pobliską rzekę uzbrojeni w kolorową kukłę i szczerą chęć opuszczenia szkoły choćby na tę jedną lekcję. Nasza kukła przygotowana prawdopodobnie przez jakąś pracowitą koleżankę wylądowała w lodowatym, marcowym nurcie rzeki Sawy i stamtąd popłynęła do morza. Albo do najbliższego konaru bądź lodówki jakich wiele leżało wtedy w rzekach. Lata 90. rządziły się swoimi prawami.   Marzanna Słowiańskie Demony https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2020/11/marzanna-mp3.mp3   Dla dziecka topienie Marzanny było swego rodzaju zabawą, pożegnaniem zimy i przywitaniem nadchodzącej wiosny, dającej okazje do zabaw na świeżym powietrzu i ogólnie cieszenia się większą ilością słońca. Nikt nie zadawał sobie wtedy pytań o pochodzenie samej kukły czy genezę tego zwyczaju, skądinąd interesującego. No bo dlaczego co roku, wczesną wiosną, w całym kraju, od wielu pokoleń wszyscy ludzie z radością oddawali się topieniu kukły symbolizującej jakąś młodą kobietę? Dowiedzmy się więcej o samej Marzannie… Początki kultu bóstwa znanego nam pod imieniem Marzanna mogą sięgać czasów nie tylko starożytnych lecz wręcz prehistorycznej epoki neolitu. Niestety jak w przypadku wielu innych podobnych wierzeń  nie jesteśmy w stanie ustalić niemal żadnych szczegółów. Pewną pomoc stanowi samo imię Marzanna, które według etymologów wywodzi się jeszcze z pradawnych języków indoeuropejskich. O Indoeuropejczykach uczyliśmy się w podstawówce, przyszli dawno temu, najprawdopodobniej ze stepów Eurazji, a następnie skolonizowali Europę zastępując miejscowe ludy z wyjątkiem nielicznych szczęśliwców jak Baskowie czy Etruskowie. Tym ostatnim udało się przetrwać wraz ze swoimi dziwnymi dla naszego ucha językami. W językach indoeuropejskich słowo mar miało związek zarówno z wodą jak i śmiercią. W łacinie na określenie morza mówimy Mare, zaś w języku prasłowiańskim morje. Z mar wzięła się mara – czyli nazwa demona śmierci znanego od doliny Indusu aż po zachodnią Europę pod różnymi wariacjami tego słowa. Nasza słowiańska zmora, o której opowiadałem w jednym z poprzednich odcinków również wzięła swój początek z tego prastarego źródła językowego. Tak samo jak umrzeć, marnieć, marność. Nasza Marzanna znana również pod innymi określeniami jak np. Marena, Murena, Morana, Marmuriena, Śmierciucha bądź Śmiertka ma predyspozycje do bycia naprawdę wiekową i popularną boginią. Jak już wspomniałem wcześniej, nie wiemy nic o kulcie tego bóstwa z czasów archaicznych, tj. starożytności i prehistorii. Według obecnego stanu wiedzy, tej oficjalnej, Słowianie pojawili się na kartach historii na przełomie umownych epok znanych nam jako starożytność i średniowiecze, czyli gdzieś około V i VI w. n.e. gdy w Europie dogasały zgliszcza zachodniej części imperium rzymskiego, zaś jego ocalała, wschodnia część zbierała siły do odzyskiwania utraconych ziem. Wtedy właśnie kronikarze z Konstantynopola zanotowali w swoich relacjach po raz pierwszy wzmianki o ludach będących najprawdopodobniej naszymi przodkami. O zwyczajach i wierzeniach Słowian z tamtego okresu wiemy mniej niż mało, praktycznie nic poza paroma zdaniami w tej czy innej greckiej kronice. Aby dowiedzieć się czegoś więcej o naszej Marzannie musimy poczekać jeszcze kilkaset lat, do pełnego średniowiecza, gdy Słowiańszczyzna była w trakcie intensywnej chrystianizacji. Tak jak z wieloma innymi bóstwami bądź demonami o Marzannie dowiadujemy się głównie z opisów zwalczających jej kult księży, mnichów i innych hierarchów kościelnych takich jak np. Jan Długosz. Na pierwszą spisaną wzmiankę o kulcie Marzanny musimy czekać aż do 1202 r., kiedy to czeski skryba, niejaki Wacerad sporządził swoją glosę, czyli komentarz do najstarszego czesko-łacińskiego słownika, gdzie przyrównuje naszą bohaterkę pod imieniem Morany do Hekaty i Prozerpiny, rzymskich bóstw kobiecych zamieszkujących zaświaty. Hekate odpowiedzialna była za magię, ciemności, czary i zaświaty, Prozerpina zaś była małżonką niejakiego Dis Patera, rzymskiego odpowiednika Hadesa, boga podziemi. Większość z nas poznała jej grecką kuzynkę Persefonę, córkę Demeter, którą siłą uprowadził samotny lecz pożądliwy Hades. Chrześcijańscy uczeni bardzo często przekazywali informacje o bóstwach pogańskich używając ich grecko-rzymskich zamienników zamiast oryginalnych nazw, których często nie mogli nawet wymówić. Swoją drogą jak poprawnie wymówić Perepłut lub Swarożyc gdy jesteś niemieckojęzycznym mnichem piszącym po łacinie? Na określenie tego trendu wymyślono dwie formuły – interpretatio graeca oraz interpretatio Romana, często spotykane w naukowych pozycjach poświęconych wierzeniom kultur istniejących na obrzeżach świata Greków i Rzymian. Z komentarza Wacerada widzimy więc, że Marzanna była przyrównywana do bóstw śmierci, zaświatów i magii, ale na tym nie koniec. Rzymska Prozerpina co prawda zasiadała z mężem w zaświatach, ale na część roku powracała tak jak grecka Persefona do świata żywych, niosąc wiosenne odrodzenie przyrodzie a rolnikom nadzieję na obfite plony. W tym miejscu objawia się ambiwalentny charakter Marzanny podkreślany również przez innych autorów. O charakterze Marzanny jako obrazu śmierci dowiadujemy się z postanowień synodu praskiego z 1336 roku. Relację synodu cytuję za Aleksandrem Brucknerem: „O obrazie śmierci. Ponieważ w niektórych grodach, miastach i wsiach zakorzenił się nierząd w duchownych i świeckich, co wśród postu obrazy w postaci śmierci przez miasto z śpiewami i igrami zabobonnymi nad rzekę wynoszą i tam gwałtownie topią, twierdząc na swe pohańbienie, że śmierć im więcej szkodzić nie będzie, jakoby wyczerpana i całkowicie wyświecona z ich granic… Postanowienia synodu nie trafiły na podatny grunt i kilkadziesiąt lat później trzeba je było ponawiać, napominając duchowieństwo, aby stanowczo sprzeciwiało się obnoszeniu i topieniu obrazu śmierci pod postacią Marzanny. Powyższe źródła pochodzą z obszaru Czech, ale również Polacy mieli w zwyczaju topienie śmierci wczesna wiosną o czym wspomina w XV w. Jan Długosz w Dziejach Polskich przyrównując Marzannę do rzymskiej Cerery, czyli greckiej Demeter – bogini płodności a do towarzystwa dając jej Dziewannę, jego zdaniem będącą odpowiednikiem Diany/Artemidy. „A jako że państwu Lechitów wydarzyło się powstać na obszarze zawierającym rozległe lasy i gaje, o których starożytni wierzyli, że zamieszkuje je Diana i że Diana rości sobie władztwo nad nimi, Cerera zaś uważana była za matkę i boginię urodzajów, których dostatku kraj potrzebował, [przeto] te dwie boginie: Diana w ich języku Dziewanną zwana i Cerera zwana Marzanną cieszyły się szczególnym kultem i szczególnym nabożeństwem.” Słynny dziejopis widział w rytuale topienia wspomnianych postaci echo dawnego unicestwienia pogańskich posągów bóstw dokonanego przez Mieszka I niemal pół tysiąca lat wcześniej. „W Niedzielę środopostną kruszą bałwany. A że prawie po wszystkich miastach, miasteczkach i wsiach znaczniejszych Polskich, znajdowały się obrazy bożków, bogiń, bałwany i gaje, które nie tak prędko i skwapliwie wycinano i kruszono, jak nakazał był Xiąże Mieczysław [Mieszko]; przeto siódmy dzień Marca został wyznaczony przez Mieczysława do skruszenia i zniweczenia ich po wszystkich ziemiach Polskich. […] To bożków, bogiń i bałwanów kruszenie i topienie, wtenczas wykonane w niektórych Polskich wsiach, wyobrażają do dziś dnia, wznosząc na długich drzewcach obrazy Dziewanny i Marzanny, i rzucając i topiąc je w bagnach w Niedzielę środopostną, i dotąd u Polaków nie ustało wykonanie obrządku tego według starodawnego zwyczaju” . Relacja Długosza zainspirowała niektórych badaczy do wysunięcia wniosku, że sam zwyczaj nie był tak stary jak się wydaje i faktycznie narodził się dopiero po oficjalnej chrystianizacji. Teza ta nie była pozbawiona logiki, gdyż w wielu chrystianizowanych krajach topiono posągi obalanych bóstw. Najbardziej znany jest przykład unicestwienia wyobrażeń bogów dokonany na Rusi przez Włodzimierza Wielkiego w 988 roku, dwadzieścia dwa lata po oficjalnej dacie chrztu naszego Mieszka. Mówię o dacie oficjalnej, ponieważ tak naprawdę nie wiadomo kiedy dokładnie miał miejsce chrzest pierwszego historycznego władcy Polski, rozbieżność w estymacjach zazwyczaj wynosi około dwóch lat pomiędzy 966 a 968 rokiem, ale to materiał na inny odcinek. Wróćmy do naszej Marzanny i poszperajmy dalej w źródłach. Już w 1420 roku biskup poznański Andrzej Łaskarz grzmiał z ambony napominając wiernych i duchowieństwo słowami: „Nie dozwalajcie, aby w Białą Niedzielę odbywał się zabobonny zwyczaj wynoszenia jakiegoś obrazu, którego śmiercią nazywają i nie wrzucano go do błota”. Dzięki biskupowi poznańskiemu wiemy z całą pewnością kiedy dokonywano obrzędu topienia kukły. Biała Niedziela jest mianowicie czwartą niedzielą Wielkiego Postu, przypada więc na równonoc wiosenną dnia 21 marca. Niekiedy mówiło się na nią Czarna lub Śmiertna Niedziela. W tym właśnie dniu dawni Słowianie oddawali kult bogu solarnemu Jaryle, kojarzonemu m.in. z urodzajem i płodnością podczas tzw. Jarych Godów. 21 marca tuż po równonocy wiosennej był więc dniem przepędzenia zimy symbolizowanej przez Marzannę, będącą narzeczoną oraz dla większej pikanterii siostrą wspomnianego Jaryły. Paweł Szczepanik w polecanej już przeze mnie książce Słowiańskie Zaświaty twierdzi, że stanowią oni idealnie dopełniającą się parę przeciwieństw – ona symbolizuje wodę, dół i śmierć, on zaś ogień, górę i życie. Topienie kukły bogini było dla niej rytualnym powrotem do środowiska akwatycznego, do wód Praoceanu. Ludy indoeuropejskie kojarzyły środowisko wodne jako siedzibę sił chaosu kojarzonych z magią i zaświatami. Często wysuwane jest przypuszczenie, jakoby Marzanna przetrwała w ludowym folklorze i przyśpiewkach pod postacią Marysieńki będącej w romantycznym związku z niejakim Jasieńkiem, ugrzecznioną wersją Jaryły. Nieśmiałe igraszki Jasieńka i Marysieńki byłyby więc dostosowaną do nowej, chrześcijańskiej rzeczywistości wersją pradawnego mitu płodności. Dla dawnych Słowian śmierć i odrodzenie człowieka było równoznaczne ze śmiercią i odrodzeniem przyrody. Podobnie w przypadku Marzanny, skojarzenie jej ze obumieraniem i zaświatami nie przekreślało jej nierozerwalnego związku z odrodzeniem, życiem i radością. To skłania niektórych badaczy do utożsamiania ją z popularną na Rusi boginią Mokoszą, o której opowiem innym razem. Topienie kukieł bogini śmierci nie było procederem, który dawał się łatwo wytępić, jeszcze długo po czasach Jana Długosza Kościół katolicki prowadził beznadziejną walkę z tą ludową tradycją. Aleksander Gieysztor w swojej Mitologii Słowian dzieli się z nami zapisem obrzędu topienia tzw. bałwana zanotowanym przez Joachima Bielskiego w Kronice Polskiej z 1597 roku: „Za mej jeszcze pamięci był on obyczaj u nas po wsiach, iż na Białą niedzielę w poście topili bałwana, jeden ubrawszy snop konopi albo słomy w odzienie człowiecze, który wszystką wieś prowadził, gdzie najbliżej było jakieś jeziorko albo kałuża, tamże zebrawszy z niego odzienie, wrzucili do wody, śpiewając żałobliwie: Śmierć się wije u płotu, szukajmy kłopotu; potem co najprędzej do domu od tego miejsca bieżeli, który albo która się wtenczas powaliła albo powalił, wróżbę tę mieli, iż tego roku umrze. Zwali tego bałwana Marzana…”. W pieśniach ludowych niejaka Morena skojarzona z krainą zmarłych pojawia się czasem jako pasterka, doglądająca gęsi na zielonej łące. Z poprzedniego odcinka wiemy już, że zaświaty często kojarzono jako zieloną łąkę, na której pasły się dusze zmarłych, czasem pod postacią bydła, czasem zaś ptaków, takich jak wspomniane gęsi. Stąd też na mogiłach stawiano specjalne patyki bądź sadzono drzewa, aby dusze wracające z zaświatów pod postacią skrzydlatych istot mogły przycupnąć i odetchnąć. W Słowiańskich zaświatach znajdziemy ciekawy wniosek autora, jakoby cykliczność wędrówek ptaków powodowana zmianami pór roku współgrała z wyobrażeniami równie cyklicznej wędrówki dusz zmarłych oraz charakterem bóstw zaświatów takich jak nasza bohaterka – Marzanna. Warto zaznaczyć, że o Marzannie wspominali liczni kronikarze w czasach nowożytnych i niemal każdy kojarzył ją z inną boginią ze starorzymskiego panteonu. Długosz zaczął utożsamiać ją z Ceres, co podchwycili dziejopisowie Kromer oraz Miechowita, Gwagnin widział w niej Wenus zaś Stryjkowski Dianę. Przebił wszystkich Bielski, dla którego miała ona najwięcej cech wspólnych z Marsem. Całe to pomieszanie z poplątaniem wynikało najprawdopodobniej z szerokiego spektrum specjalizacji Marzanny, którego nie byli w stanie uchwycić skrybowie wychowani w tradycji łacińskiego chrześcijaństwa, zaznajomieni z antyczną tradycją wąsko wyspecjalizowanych bóstw. Jeden widział w niej tę boginię, drugi tamtą, podczas gdy mogła być zarówno odpowiednikiem Prozerpiny jak i jej matki Ceres. Coroczna, symboliczna śmierć w odmętach marcowej rzeki pozwalała jej przybrać postać Dziewanny, znanej czasem jako słowiańska bogini wiosny, podczas gdy w rzeczywistości mogła być tą samą istotą boską lecz pod zupełnie nowym imieniem i wizerunkiem, tzw. hipostazą. Hołdy składane Marzannie miały wiele wspólnego z tradycyjnym rytmem życia i odwieczną cyklicznością zapoczątkowaną nadejściem wiosny. Miesiącem otaczanym szczególną czcią wśród naszych przodków był marzec, w którym co roku odradzała się przyroda. Dawni Słowianie wiązali śmierć i narodziny, zgon i płodność w jednym kulcie gdyż wszystko to nierozerwalnie wiązało się ze sobą. Stąd też Marzanna pomimo oczywistych konotacji ze śmiercią uchodziła jednocześnie za bóstwo przyjazne i dobroczynne ludziom. Dlatego sprawiała tyle problemów interpretacyjnych chrześcijańskim kronikarzom i nam obecnie.
37 minutes | 4 months ago
13. Śmierć, zaświaty i życie pozagrobowe
Śmierć, zaświaty i życie pozagrobowe   Witam wszystkich po dłuższej, ponad sześciomiesięcznej przerwie podczas której nie publikowałem żadnych odcinków. Mając na głowie nieco spraw osobistych musiałem powstrzymać się od rozwijania tego podcastu. W tej chwili wracam do pracy nad kolejnymi odcinkami, które będą, mam nadzieję pojawiać się częściej, prawdopodobnie raz na kilka tygodni. Będę się również skupiał bardziej na ogólnych wierzeniach Słowian i ludów ościennych, nie zaś samej demonologii. Myślę również nad kilkoma odcinkami poświęconymi konfliktom z innymi religiami, zwłaszcza chrześcijaństwem.   Śmierć, zaświaty, życie pozagrobowe Słowiańskie Demony https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2020/10/Jak-wyglądały-słowiańskie-zaświaty.mp3   Dzisiaj zajmiemy się tematem, który planowałem od dawna, mianowicie słowiańskimi zaświatami. Z pomocą przyjdą nam głównie znaleziska archeologiczne oraz kronikarze jak Thietmar, Ibn Rosteh, Ibn Fadlan i inni. W stworzeniu tego odcinka pomogła mi garść lektur z których szczególnie polecam wszystkim „Religię Słowian” Andrzeja Szyjewskiego” oraz „Słowiańskie Zaświaty” Pawła Szczepanika. Obie pozycje łączą dużą wartość merytoryczną z przystępnością. „Religia Słowian” od dłuższego czasu nie była już wznawiana więc na dzień dzisiejszy jest białym krukiem, „Słowiańskie Zaświaty” wydane przez wydawnictwo Triglav ciągle można dość łatwo nabyć w Internecie. Poza wyżej wymienionymi książkami warto również sięgnąć po „Mity, kult i rytuał” Kamila Kajkowskiego. Słowiańskie zaświaty spowija mgła tajemnicy, co nie powinno być zaskoczeniem jeśli wziąć pod uwagę ogólną skąpość źródeł materialnych jakie pozostały po naszych przodkach. Pomimo tej dramatycznej biedy źródłowej ciągle jesteśmy w stanie odtworzyć przynajmniej zarys wierzeń dotyczących życia po śmierci. Z pomocą przychodzą nam tutaj podobnie jak przy innych aspektach wiary słowiańskiej relacje naocznych świadków, porównania do wierzeń ludów sąsiednich, zwłaszcza Bałtów oraz pozostałości archeologiczne, głównie pochówki oraz nieliczne identyfikowane jako miejsca kultu. Czasami można spotkać się z poglądem, że Słowianie nie posiadali wierzeń dotyczących życia po śmierci. Powyższy pogląd jest wyciągany z fragmentu kroniki biskupa merseburskiego Thietmara, który napisał o Słowianach, że „uważają oni, że wraz ze śmiercią cielesną wszystko się kończy”. Ten wyrwany z kontekstu fragment mógłby nam faktycznie sugerować brak jakichkolwiek wierzeń związanych z życiem pozagrobowym, ale jeżeli przyjrzymy się temu co pisze dalej niemiecki biskup przekonamy się, że jest zgoła inaczej. „Albowiem trzy są rodzaje duszy, które w różnym czasie zaczynają się i kończą. Pierwszy rodzaj – dusza bezcielesnych aniołów razem z nimi nie ma początku i końca. Drugi rodzaj – dusza ludzi ma wspólny z ciałem początek, lecz nie koniec, albowiem jest nieśmiertelna i, jak sądzą niektórzy poganie, inne ma zadanie w życiu przyszłym niż w tym doczesnym. Trzeci rodzaj stanowi dusza zwierząt i ptaków, która razem z ciałem ma wspólny początek i koniec”. Thietmar nie precyzował o jakich pogan mu chodziło, chociaż to właśnie z pogańskimi Słowianami miał ów biskup najwięcej do czynienia. Na terenach dzisiejszej północno-wschodniej Polski, odwodu kaliningradzkiego i Litwy mieszkali w średniowieczu pogańscy Prusowie. Wierzenia Prusów z racji bliskiego sąsiedztwa i przenikania się kultur miały wiele cech wspólnych z wierzeniami Słowian. Wincenty Kadłubek nazywający Prusów Getami tak pisał o ich wierzeniach w życie po życiu: „Wszystkim bowiem Getom wspólna jest niedorzeczna wiara, że dusze wyszedłszy z ciał ponownie do ciał wstępują, które mają się urodzić, i że niektóre dusze zgoła bydlęcieją przez przybranie bydlęcych ciał”. Na pierwszy rzut oka może się to wydawać kuriozalne, czy nawet dość prymitywne, ale z niektórych przekazów wiemy, że światem zmarłych u Słowian miał opiekować się bóg o imieniu Weles, którego domeną była także sfera bogactwa, a nic tak nie świadczyło o bogactwie jak ilość posiadanego bydła rogatego. Niektóre relacje wyobrażają słowiańskie zaświaty jako wielkie pastwisko zamieszkane przez dusze zmarłych pasących się pod postacią bydła właśnie. Pasterzem tych trzód miał być Weles. Podobna wizja nie jest tak naprawdę niczym oryginalnym, zarówno Prusowie jak Słowianie należą do ludów indoeuropejskich, a motyw zaświatów jako łąki pojawiał się często w źródłach wedyjskich oraz homeryckich. Bydło miało u Słowian wyjątkowe znaczenie, często składano je w ofierze podczas uczty pogrzebowej, tzw. tryzny, kiedy to zabijano trzyletnie byczki. Sam Thietmar wspomina również o ofiarach z bydła i ludzi składanych przez plemiona Słowian połabskich, w tym Luciców celem przebłagania gniewu ich bóstw. Jak widzimy na powyższych przykładach według Słowian człowiek miał zaskakująco wiele wspólnego z bydłem rogatym, a ofiara z wołu mogła zastąpić ofiarę z człowieka, normalnie uważaną za najcenniejszą możliwą ofiarę. Co ciekawe o ofiarach z bydła w kontekście Słowian wspominał wschodniorzymski kronikarz Prokopiusz, którego relacje są najstarszymi zachowanymi do naszych czasów wzmiankami o Słowianach. Bardzo barwną relację o ofiarach z ludzi pojawiających się w kontekście słowiańskich rytuałów pogrzebowych przekazał nam perski podróżnik i geograf Ibn Rosteh: „Jeżeli ktoś z nich umrze, palą go w ogniu. Zaś ich kobiety, jeśli ktoś im umrze, krają sobie ręce i twarze nożem. Na drugi dzień po spaleniu (…) zbierają z owego miejsca popiół, wkładają go do urny i umieszczają na pagórku. W rok po śmierci biorą 20 dzbanków miodu, czasem mniej, czasem więcej i udają się z nimi na ten pagórek. Zbiera się tam rodzina zmarłego, jedzą tam i piją, a potem oddalają się. A jeśli zmarły miał trzy żony, a jedna z nich twierdzi, że ona go najbardziej kocha, przynosi ona w pobliże zmarłego dwie belki i ustawia je pionowo w ziemi. Następnie kładzie na ich szczycie w poprzek inną belkę i przywiązuje w pośrodku niej sznur, którego jeden koniec jest przywiązany do jej szyi; podczas tego stoi ona na stołku. A kiedy to uczyni, wyrywa spod niej ten stołek, tak że pozostaje ona zawieszona, dopóki się nie udusi i nie umrze. Kiedy umrze, wrzucają ją do ognia, gdzie się spala… Przy spalaniu zmarłego głośno się radują, utrzymując, że cieszą się z powodu zmiłowania się nad nim boga”. Ten sam Ibn Rosteh zanotował podobne zwyczaje z wieszaniem ludzi i zwierząt w kontekście rytuałów Rusów. Fragment który zacytuję znajduje się w Księdze Drogocennych klejnotów spisanej na przełomie IX-X wieku: „Są u nich wywodzący się spomiędzy nich „lekarze”, którzy posiadają nad ich królem taką władzę, jak gdyby oni sami byli panami. Rozkazują im, aby składali w ofierze Stwórcy to, czego zażądają: kobiety, mężczyzn czy konie. Jeżeli ci „lekarze” coś przykażą, nie ma innego wyjścia, jak tylko spełnić ich rozkaz. Wtedy „lekarz” powiada: „oto ofiara dla Boga”. O ile elita ruska, odpowiedzialna za stworzenie Rusi pochodziła ze Skandynawii, Słowianie w początkowej fazie najprawdopodobniej stanowili jedynie ludność podległą. Wiemy jednak z historii, że Skandynawowie bardzo szybko asymilowali się z miejscową ludnością przyjmując wiele lokalnych zwyczajów, również religijnych. Nie inaczej było na Rusi, gdzie z biegiem X stulecia nawet imiona władców tracą skandynawskie brzmienie i są zastępowane przez słowiańskie odpowiedniki. Jeszcze w latach 40. X wieku większość przedstawicieli kijowskiego poselstwa do Konstantynopola miała imiona nordyckie. Pół wieku później odsetek słowiańsko brzmiących imion byłby zdecydowanie wyższy. Powyższy fragment o tzw. „lekarzach” mających olbrzymią władzę nad społecznością ruską może być dowodem na powstanie takiego skandynawsko-słowiańskiego amalgamatu. W samej Skandynawii bowiem nie spotykamy silnej warstwy kapłańskiej mogącej narzucać wolę jarlom. Praktyki magiczne były wśród mieszkańców Skandynawii w ogóle domeną kobiet, nie zaś mężczyzn. Stąd jeżeli oglądaliście popularny swego czasu serial Wikingowie i robił na was wrażenie niejaki Przedwieczny, wioskowy szaman wyglądający jak ofiara przerażających eksperymentów medycznych przeprowadzanych w piwnicy Billa Gatesa, muszę was rozczarować. Jeżeli ktokolwiek w skandynawskiej wiosce miałby się zajmować gusłami i wróżeniem byłaby to najprawdopodobniej kobieta, zwana seidkoną – czyli kobietą magii seid. W Skandynawii spotykano mężczyzn zajmujących się czarami, tzw. Seidmadów, jednak byli oni rzadkością, czymś nienaturalnym stąd często traktowano ich z nieufnością czy wręcz wrogością. Jedynym mężczyzną, który mógł zajmować się czarami bez przeszkód był bóg Odyn, ale ponieważ uchodził za boga szalonego, nieszablonowego i w pewnym stopniu niemoralnego uchodziło mu to płazem. Więcej o magii Skandynawów możecie przeczytać w świetnej skądinąd książce Władysława Duczki – „Moce Wikingów”. Wróćmy jednak do naszych źródeł na wierzenia Słowian. Przez jakiś czas zostaniemy jeszcze wśród Rusów i powołamy się na kolejnego dziejopisa z arabskiego kręgu kulturowego, tym razem sławnego Ibn Fadlana. Dlaczego sławnego? Otóż jego opis pochówku ruskiego możnowładcy jest chyba najbardziej znanym. Na samym Ibn Fadlanie wzorowano postać głównego bohatera bardzo nieudanego filmu Trzynasty Wojownik z Antonio Banderasem. Scenarzyści włożyli w usta walczących wikingów pewne cytaty z relacji podróżnika, który osobiście odwiedził rejony nadwołżańskie na początku X wieku. Ibn Fadlan był z pochodzenia Grekiem, prawdopodobnie zniewolony przez muzułmanów w dzieciństwie, w niewoli przyjął islam. Dzięki nieprzeciętnym  zdolnościom intelektualnym stał się sekretarzem misji dyplomatycznej skierowanej do Bułgarów kamskich, ludu zamieszkującego we wczesnym średniowieczu ziemie nad Wołgą. Fragmenty, które cytuję można znaleźć w trzecim tomie Źródeł arabskich do dziejów Słowiańszczyzny w redakcji Tadeusza Lewickiego. Cała czterotomowa seria zawiera chyba wszystkie wzmianki o wczesnośredniowiecznych Słowianach jakie dotychczas znaleziono w literaturze arabskiej i perskiej dodatkowo rozjaśniając je przystępnym komentarzem. Seria publikowana od lat 50. Do 80. ma w tej chwili status białego kruka ponieważ od jej wydania nie było wznowień, a każdy z tomów miał mniej niż 1000 egzemplarzy. Tymczasem przejdźmy do opowieści arabskiego podróżnika. „Opowiadano mi, że czynią oni ze swoimi przywódcami po śmierci rzeczy, z których najmniejszą jest palenie [zwłok]. Miałem ochotę zapoznać się z tym bliżej, aż wreszcie doszła do mnie wieść o śmierci pewnego znacznego człowieka spośród nich. Włożyli go do grobu, który przykryli, na dziesięć dni, dopóki nie ukończyli krojenia i szycia jego odzieży. A to, że gdy umrze ubogi człowiek spośród nich, sporządzają dla niego małą łódź, wkładają go do niej i spalają ją, zaś dla bogatego zbierają jego mienie i dzielą na trzy części. Jedna trzecia dla jego rodziny, za drugą część kroją dla niego odzienie, a za trzecią przygotowują nabid, który wypijają w dniu, w którym zabije się jego niewolnica i zostanie spalona wraz ze swym panem. Gdy umrze ich naczelnik jego rodzina powiada do jego niewolnic i niewolników: „Kto z was umrze razem z nim?” Odpowiada ktoś z nich: „Ja”. A kiedy to powie, jest to już obowiązujące, nie może wycofać się – a gdyby chciała tego, nie dopuszczą. Przeważnie tymi, które to czynią są niewolnice. (…) Niewolnica zaś, każdego z tych dni piła i śpiewała, wesoła, i jakby oczekując czegoś radosnego”. Pominiemy fragmenty o szyciu stroju, przygotowaniu statku dla zmarłego, ofiarach ze zwierząt skupimy się na tym co stało się z samą niewolnicą, która przygotowuje się do złożenia w ofierze, „dobrowolnej”:  „Niewolnica zaś, która chciała zostać zabita, chodziła tu i tam, wstępowała do szałasów, jednego po drugim, a każdy gospodarz spółkował z nią, po czym mówił jej: „Powiedz twemu Panu: <<uczyniłem to z miłości do Ciebie>>. Naturalnie chodzi tutaj o przyjacielską miłość do zmarłego. Dalej czytamy: „A w piątek, kiedy nastała pora popołudniowa, przywiedli niewolnicę do czegoś, co zbudowali uprzednio, a co podobne było do odrzwi bramy. I postawiła nogi na dłoniach mężczyzn, uniosła się ponad te odrzwia i przemówiła w swojej mowie; i opuścili ją na dół. Potem unieśli ją po raz drugi, a ona uczyniła to samo co za pierwszym razem, po czym opuścili ją na dół. I unieśli ją po raz trzeci, a ona to samo co w poprzednich razach. W tym miejscu Ibn Fadlan spytał tłumacza o znaczenie słów niewolnicy. Ten odparł: „Gdy podnieśli ją za pierwszym razem, powiedziała: oto widzę mego ojca i moją matkę, a za drugim razem: Tam oto widzę siedzących wszystkich moich bliskich, którzy zmarli, a za trzecim razem rzekła: Tam oto widzę mego pana siedzącego w rajskim ogrodzie, ogród ten jest piękny i zielony, są z nim mężczyźni i słudzy, a oto on mnie przyzywa. Prowadźcie mnie do niego”. Wtedy powiedli ją ku statkowi, a ona zdjęła bransolety zakładane na nogi, które miała na sobie i dała je dwóm dziewczynom, które poprzednio jej służyły, a były one córkami kobiety znanej jako Anioł Śmierci. Potem wprowadzili ją na statek, ale nie wwiedli jej jeszcze do szałasu”. Dalej akcja płynie wartko do przodu, niewolnica spożywa oszałamiający napój, wchodzi do szałasu, w którym dalej współżyje z mężczyznami. Po odbyciu kolejnych stosunków dochodzi wreszcie do mordu. Niewolnicę kładzie się obok zwłok jej pana, dwóch mężczyzn chwyta ją za nogi, dwóch kolejnych za ręce. Na scenie pojawia się wspomniana wcześniej kobieta zwana Aniołem Śmierci, która oplata szyję niewolnicy sznurem założonym w przeciwne strony, którego końce dzierżą dwa kolejni mężczyźni. Anioł Śmierci wbija nóż o szerokiej klindze między żebra niewolnicy, powtarzając czynność kilkukrotnie, natomiast mężczyźni dzierżący sznur zaczęli ją dusić, dopóki nie zmarła. Po śmierci kobiety następuje spalenie statku razem ze zmarłym, darami i niewolnicą. Po skończeniu rytuału Ibn Fadlan przytacza ciekawą dyskusję z jednym z uczestników pogrzebu. „Wy Arabowie, jesteście głupcami” rzekł jeden z mężczyzn. „Spytałem: dlaczego?” Odparł „Bo wy bierzecie człowieka najbardziej wam drogiego i najbardziej poważanego i wrzucacie go do ziemi i pochłania go ziemia, robactwo i czerwie. My zaś spalamy go w mgnieniu oka i wchodzi do raju od razu i w tymże momencie”. Relacja odnosi się do zdarzeń jakie miały miejsce na wczesnośredniowiecznej Rusi i najprawdopodobniej były zapisem typowego pochówku bogatego wareskiego możnowładcy. Zmarły mężczyzna nie był Słowianinem, tylko Waregiem, tzn. Skandynawem, bądź potomkiem skandynawskich migrantów, najprawdopodobniej z regionów dzisiejszej Szwecji. Jak wiemy z historii podwaliny pod państwo znane jako Ruś Kijowska położyli właśnie Skandynawowie, kolonizujący te ziemie we wczesnym średniowieczu. Samo słowo „rhos” oznaczało wioślarza z terenów dzisiejszej Szwecji. Jeżeli zmarły nie był Słowianinem to najprawdopodobniej jego przyjaciele i miejscowa elita również nimi nie byli. Dlaczego mimo tego podaję ten przykład? Jak zauważył Paweł Szczepanik, z którego książki korzystałem, wikingowie wykazywali się olbrzymią tolerancją wobec nowych religii, bóstw oraz generalnie kultury odwiedzanych bądź podbijanych przez siebie ludów. Relacja Ibn Fadlana dotyczy rejonów położonych daleko od właściwej Skandynawii, zaś omawiane społeczeństwo było konstruktem multikulturowym, posługującym się mieszanką zwyczajów skandynawskich, słowiańskich, fińskich i chazarskich. Niewolnica najprawdopodobniej była Słowianką, zaś spalanie ciała zmarłego i zabijanie bądź samobójstwo kobiety po zgonie jej męża/pana było również normą wśród Słowian. Wikingowie zakładali, że ich bóstwa traciły część swojej mocy poza granicami Skandynawii, stąd mogła wynikać ich tolerancyjna postawa wobec lokalnych wierzeń. Co bardzo ciekawe rytuał nie miał charakteru wyłącznie pogrzebowego. Może się to wydać groteskowe lub wręcz makabryczne, ale niewolnica wystąpiła tutaj w roli panny młodej, którą musiał poślubić zmarły wódz. Już początkiem X w. arabski podróżnik i dziejopis Al-Masudi pisał o Wschodnioeuropejskich Słowianach, że grzebią zmarłych razem z żonami, a bezżennych żenią po śmierci. Najwyraźniej zmarły wódź był starym kawalerem bądź wdowcem, czyli w pewnym sensie nie był pełnowartościowym człowiekiem. Aby w pełni dostąpić wszystkich elementów życia pozagrobowego musiał pojąć żonę przed odejściem na tamten świat. Samo odejście na tamten świat nie miało miejsca w chwili zgonu, lecz w dziesiątym dniu, właściwym dniu pogrzebu. Zmarły przez dziewięć dni był w stanie zawieszenia pomiędzy dwoma światami. W trakcie pogrzebo-wesela pomyślano o wszystkim, małżeństwo zostało skonsumowane przez krewnych denata, którzy po odbyciu stosunków z panną młodą prosili ją, aby przekazała zmarłemu, że zrobili to z miłości do niego. W świecie o którym opowiadam niezamężna kobieta mogła współżyć z dowolnym wybranym przez siebie mężczyzną, jednak w łożu małżonki miejsce było tylko dla jej męża. Dlatego krewni zmarłego prosili go tymi słowami o zrozumienie i wybaczenie. Konsumpcja małżeństwa była dla nich w tym wypadku obowiązkiem. W poprzednich przykładach widzieliśmy, że kobiety często poświęcały swoje życie, mniej lub bardziej dobrowolnie, aby towarzyszyć w zaświatach zmarłemu mężczyźnie. W perskiej książce z X wieku, pt. Ḥudūd al-ʿĀlam spisanej przez nieznanego autora znajdziemy kolejny urywek potwierdzający skłonność słowiańskich kobiet do pozbawiania się życia. Autor pisze o Słowianach: „Palą oni swoich zmarłych. Kiedy umrze jakiś mężczyzna, żona jego, jeżeli go kocha, zabija się sama.” Inny perski autor z XI wieku, Abu Sa’id Gardezi pisał o podobnym zwyczaju panującym wśród Rusów. Mieli oni po śmierci mężczyzny kłaść do jego grobu również żywą żonę i zakrywać otwór wielkim kamieniem, tak że kobieta sama umierała w środku. Gdyby tego było mało w nasze ręce wpada kolejna relacja z X wieku spisana przez Ibrahim ibn Jakuba, żydowskiego podróżnika, kupca a prawdopodobnie również szpiega. Ibn Jakub pisał o słowiańskim plemieniu Srbin, którego przedstawiciele „palą siebie w ogniu, gdy umrze ich wódz i palą swoje wierzchowce.” Ibn Jakub porównuje zachowanie plemienia do zwyczajów jakie panują wśród Hindusów, którzy podobnie jak Słowianie cieszą się podczas pogrzebu, tak jakby wraz ze śmiercią na zmarłego czekało coś przyjemnego. Zachowanie kobiet opisano następującymi słowami: „żony zmarłego krają sobie ręce i twarze nożami, a gdy która z nich twierdzi, że go kocha, zawiesza sznur i wspina się ku niemu po stołku, po czym obwiązuje sobie nim szyję. Potem wyrywają spod niej stołek, a ona pozostaje zawieszona, dygając, aż skona, po czym zostaje spalona i łączy się ze swym mężem.” Brzmi znajomo? To niemal kalka tego co działo się wśród Rusów, zamieszkujących siedziby oddalone o dwa tysiące kilometrów od Słowian z którymi zetknął się Ibn Jakub. Gdyby te relacje nie wystarczyły, mamy jeszcze trzy kolejne. Wspomniany już wcześniej biskup merseburski Thietmar pisał, że również w kraju Mieszka I kobiety również dzieliły los swych zmarłych mężów. Podczas pogrzebu obcinano im głowy. Thietmar pisał w czasach Bolesława Chrobrego, a więc początkiem XI wieku. Dysponujemy bizantyjskim źródłem z VI-VII wieku, Strategikonie napisanym przez niejakiego Pseudo-Maurycego (alter ego bizantyjskiego cesarza o tym samym imieniu), który zapewnia, że słowiańskie kobiety uważają śmierć męża za swój własny koniec i duszą się dobrowolnie aby uniknąć wdowieństwa za życia. Podobny zwyczaj dostrzega już św. Bonifacy, który w liście do króla Mercji Aethelbalda pisze o Winedach (jedno z określeń Słowian), że „z taką gorliwością przestrzegają wzajemnej miłości małżonków, że kobieta, kiedy mąż jej umrze, nie chce żyć dłużej. I z uznaniem się u nich spotyka taka niewiasta, która własnoręcznie sobie śmierć zadaje i na jednym stosie płonie ze swym mężem”. Widząc wszystkie powyższe przykłady, nie sposób dalej wierzyć, że Słowianie uznawali śmierć za kres wszystkiego jakby chciał Thietmar. Prawdopodobnie merseburski biskup miał na myśli brak wśród plemion słowiańskich wiary w zmartwychwstanie po śmierci. Ciężko wyobrazić sobie, żeby kobiety mordowały się na grobach swoich mężów nie licząc na żadną egzystencję w zaświatach. Podobnie pozbawiona sensu byłaby zabawa i radosna atmosfera oraz składanie licznych, kosztownych darów. Powyższe źródła skłaniają nas do wyobrażania sobie słowiańskich zaświatów jako miejsca pełnego dostatku i radości, być może pod postacią skąpanych w słońcu, urodzajnych pastwisk, na których będą mogły żerować dusze zmarłych? Problem w tym, że dysponujemy również innymi źródłami, które pokazują zaświaty z zupełnie innej strony… W wierzeniach Słowian często pojawiają się tzw. nawie, o których mówiłem dość obszernie w poprzednich odcinkach skupionych na samej demonologii. Nawie oznaczają dusze zmarłych zaś kraina przez nich zamieszkana niejednokrotnie występuje pod nazwą Nawia. Sama nazwa pochodzi z prasłowiańskich terminów oznaczających trupy, zmarłych, gnicie, usychanie, umieranie. Nawia jest zamieszkana przede wszystkim przez postacie zmarłe w sposób tragiczny, które nie wykorzystały życiowego potencjału, w szczególności mamy tutaj topielców, porońców, samobójców, czarowników bądź inne zamordowane osoby. Źródła bałkańskie mówią o nawiach jako upiornych, nagich ptakach, które mogą atakować ludzi w trakcie burzy, np. wydziobując płody z łona młodych matek. Nawie bardzo sprawnie przeszły z wierzeń przedchrześcijańskich do nowej rzeczywistości zdominowanej przez kościół, naukowcy są właściwie pewni, że wiara w nie była szeroko rozpowszechniona już we wczesnym średniowieczu a przetrwała aż do XX stulecia. Leonard Pełka, na którego często powoływałem się w poprzednich odcinkach przywołuje historię takiej właśnie nawii zaobserwowanej rzekomo na Rzeszowszczyźnie w latach 60. XX wieku. W przeciwieństwie do przedchrześcijańskich przodków, taką XX-wieczną nawię można było odpędzić udzielając jej chrztu. Pospólstwo przetransferowało jak widać wiarę w potępieńczy charakter nawii, którą najczęściej stawały się dzieci zmarłe bez chrztu. Nawie pojawiały się pod postacią wszelakiej maści ptaków, a jeden z najstarszych opisów tych istot pochodzi z XI-wiecznego opisu zarazy w Połocku: „[…] zdawało się słyszeć w nocy tętent, stękanie na ulicy, uganiały biesy jak ludzie. Jeśli kto wychodził z domu, chcąc widzieć, natychmiast urażony zostawał niewidzialnie od biesów raną, i z tego umierali i nie śmieli wychodzić z domu. […] Przeto mówiono, że upiory zabijają Połoczan.” Jeżeli mówiono o kimś, że poszedł do Nawii to miano na myśli, że umarł. Tak samo przygotowywanie komuś pobytu w Nawii było eufemistycznym określeniem zadania śmierci. Nawia była siedzibą dusz, które w przeciwieństwie do poprzednich relacji, nie cieszyły się słonecznymi łąkami pełnymi paszy, lecz cierpiały wieczny głód, ziąb i niedostatek. Niektórzy badacze starają się wyjaśnić zwyczaj składania krzesiwa do grobów jako chęć pomocy zmarłemu, który mógłby w ten sposób rozjaśnić ciemności i ogrzać się po drugiej stronie. Powyższa wizja życia pozagrobowego wymusiła na Słowianach stworzenie całego spektrum obrzędów zadusznych, mających na celu zaspokojenie potrzeb dusz poprzez zostawianie na grobach jadła oraz ognia pod postacią zniczy. Wspominałem o genezie tego zwyczaju w odcinku o demonach domowych. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że nasze swojskie, katolickie kapliczki również wywodzą się z tych zamierzchłych praktyk, gdy zbłąkanym duszom stawiano małe domki na rozstajach dróg, tak aby mogły się posilić i ogrzać. Proceder był wymuszony tak współczuciem jak i lękiem, zziębnięta i głodna nawia dziadka mogła bowiem szukać zaspokojenia w domostwie rodziny, a jej wizyta nie zawsze musiała mieć przyjacielski charakter. Wierzenia w domowe duchy, obcowanie ze zmarłymi przodkami były bardzo rozwinięte wśród Słowian jak i innych ludów indoeuropejskich, nie zostały też łatwo wyrugowane przez zwycięskie chrześcijaństwo. Do walki z tzw. ubożętami zmobilizowano cały kościelny aparat, tworząc chociażby postacie aniołów stróżów walczących z domowikami o rząd chłopskich dusz. W całym średniowieczu i okresie nowożytnym aż do najbliższych nam czasów znajdujemy relacje o wierze w duchy zmarłych, którym zostawiano strawę i ogień, w katechizmie Kościoła katolickiego  z XVI w. znajdujemy wzmiankę o różnych rodzajach diabelskich, ziemskich skryatkach i domowych ubożętach. Sama nazwa ubożę jak już wspominałem w poprzednim odcinku najpewniej nawiązywała do kiepskiego stanu materialnego owych istot. Zmarłych wspominano dwa razy do roku, w okolicach przesilenia wiosennego i jesiennego, a zwyczaj był powszechny nie tylko wśród Słowian, ale również np. Celtów. Generalnie można zaobserwować  mnóstwo podobieństw do wierzeń ludów barbarzyńskich, które skłoniły Georgesa Dumezila do stworzenia słynnej koncepcji trójpodziału władzy boskiej obecnego we wszystkich ludach indoeuropejskich. Poruszę ten temat w innym odcinku, ponieważ jest on kluczowy dla zrozumienia w jaki sposób rekonstruuje się wierzenia Słowian nie posiadając niemal wcale źródeł materialnych. Liczne tradycje związane z obrzędami zadusznymi, w tym nasze słynne dziady, zachowały się w szczątkowej formie do naszych niemal czasów. Jeszcze w XIX i XX wieku etnografowie rosyjscy zapisywali zwyczaje panujące na Białorusi, gdzie zmarłych chowano w gajach, na grobach sadzono drzewo a kilka razy do roku organizowano na mogiłach uczty, paląc znicze i znosząc jadło w tym jajka odgrywające istotną rolę w obrzędach. Bardzo podobne zwyczaje miały miejsce na Kaszubszczyźnie, gdzie jeszcze sto lat temu każdemu ważnemu wydarzeniu z życia człowieka towarzyszyło sadzenie dębu. Drzewo to miało istotne znaczenie dla każdego człowieka, będąc swego rodzaju pamiątką po tzw. axis mundi,  czyli osi świata łączącej krainę zmarłych, żywych i niebiosa. Drzewo zasadzone na mogile łączyło się ze światem zmarłych korzeniami, pień znajdował się w krainie żywych a korona kierowała się ku niebu. Na gałęziach drzewa niejednokrotnie odpoczynek znajdowały ptaki, które jak już wiemy często utożsamiano z duszami zmarłych. Na mogile można było zostawić zwyczajny patyk, na którym zmarły pod postacią ptaka mógł przycupnąć i odpocząć. Zwyczaj ten był mocno piętnowany przez XII-wiecznego duchownego Ebona, znanego ze spisania biografii świętego Ottona z Bambergu. Ebon zalecał neofitom „by nie grzebali zmarłych chrześcijan razem z poganami w lasach albo na polach, ale na cmentarzach, jak jest we zwyczaju u wszystkich chrześcijan, by nie kładli kijów na grobach, by odrzucili wszelki zwyczaj i przewrotność pogańską.” Ebon działał wśród Pomorzan w okresie ostatecznego upadku oficjalnych, pogańskich kultów, był więc jednym z ostatnich świadków szeroko rozpowszechnionych kultów przedchrześcijańskich. Jego potępienie kijów wtykanych na grobach odnosi się do wspomnianego wcześniej zwyczaju przygotowywania miejsca odpoczynku dla zbłąkanych dusz. Nawia jest jednym z terminów jakiego używano dla określenia zaświatów. W relacjach pojawia się czasami słowo Iryj, Wyrij, Wyraj lub po prostu Raj. Znawcy tematu sugerują, że słowo pochodzi z języka irańskiego i oznacza bogactwo, zasobność, szczęście. Słowianie powszechnie wierzyli, że to właśnie w Wyraju chroniły się zimą węże i ptaki, stamtąd też wracają na wiosnę. Wyraj był początkowo jeden, jednak jak dowodzi Andrzej Szyjewski w „Religii Słowian” pod wpływem chrześcijaństwa powstały dwa wyraje – ptasi i wężowy, odzwierciedlające Niebo i Piekło. Wyraj najczęściej przedstawiano jako krainę oddzieloną od świata żywych zbiornikiem wodnym pod postacią wielkiej rzeki lub morza. Rzeka ta, zwana nieraz rzeką zapomnienia musiała być pokonana przez zmarłego do czterdziestu dni po śmierci. Po tym czasie następowało kompletne odejście od świata żywych. Na terenach Białorusi i Rosji długo zachował się zwyczaj pieczenia czterdziestego dnia po zgonie schodów  z ciasta. Symbolizowały one ostateczne opuszczenie naszego padołu przez nieboszczyka, a zwyczaj był tak silnie zakorzeniony, że przyjął się w chrześcijańskiej rzeczywistości a pop poświęcał symboliczne schody. Aleksander Bruckner w „Mitologii Słowiańskiej i Polskiej” zauważył, że ww. schody zastąpiły wcześniejsze mosty z ciasta, pieczone aby umożliwić duszy zmarłego udanie się do „nawi Welesowej, za morze”. W wierzeniach wschodniosłowiańskich często pojawia się legendarna wyspa o nazwie Bujan, na którą to miały udawać się dusze zmarłych. Widzimy więc, że podobnie jak w innych przykładach zaświaty znajdowały się za akwenem wodnym, oddzielającym je od świata żywych. Zmarły tuż po śmierci był oczyszczany przez ogień stosu ofiarnego a następnie wodę za którą krył się ostateczny cel jego wędrówki w postaci wyspy umarłych, motywu bardzo popularnego wśród ludów indoeuropejskich. Umiejscowienie zaświatów za akwenem wodnym wymuszało na wielu ludach chowanie zmarłych w łodziach, o czym wspominałem powołując się choćby na relację Ibn Fadlana z kraju Rusów. Pochówki w łodziach były popularne wśród ludów Skandynawskich, Słowian nadbałtyckich. Aby unaocznić sobie znaczenie wody w wierzeniach eschatologicznych można odwołać się do analogii w wierzeniach sąsiednich Skandynawów, u których zaświaty były oddzielone od krainy żywych dwoma rzekami – Thund i Gjoell. Kamil Kajkowski w swojej godnej polecenia książce „Mity, kult i rytuał” zwraca uwagę na symbolikę przemijania towarzyszącą wodzie. Rzeka często była traktowana jako droga w zaświaty, nad którą przerzucano wspomniane przeze mnie mosty lub schody z ciasta. Cmentarze wczesnośredniowieczne często sytuowano właśnie za rzekami oddzielającymi je od osad żywych. Paweł Szczepanik w swojej świetnej książce o słowiańskich zaświatach zauważa, że taka kosmologicznie postrzegana Wyspa była w wierzeniach pogańskich Słowian czymś na kształt realizacji idei Raju. Jak widzimy nie można przedstawić jednolitej wizji słowiańskich zaświatów, przyczyny tego stanu rzeczy leżą głównie w rozpiętości czasowej oraz geograficznej analizowanych źródeł. Słowianie nie żyli w próżni, a jak widzieliśmy na przykładzie pogrzebu wareskiego możnowładcy, ich wierzenia mogły swobodnie mieszać się z wizjami Skandynawów bądź Chazarów. Nie bez znaczenia był również narastający wpływ chrześcijaństwa, które zaowocowało wyodrębnieniem chociażby dwóch Wyrajów w miejsce jednego znanego pierwotnie. Gdybyśmy mieli uogólniać, słowiańskie zaświaty mogłyby być wyspą oddzieloną od świata żywych zbiornikiem wodnym, najczęściej rzeką. Wyspa powinna ociekać urodzajem, mieć łąki na których pasło by się bydło oraz drzewa stanowiące postój dla ptaków (nie wiadomo czy zmarły skończy jako ptak czy krowa). Nad wszystkim czuwałby Weles lub jakaś jego hipostaza. To tylko jedna z wizji zaświatów, ta przyjemniejsza, z którą łatwiej byłoby się pogodzić.
14 minutes | a year ago
12. Morowice, dole, rodzanice
Morowice, dole, rodzanice   Obyś żył w ciekawych czasach – mawiali Chińczycy życząc swoim wrogom doświadczenia wszelkich problemów i całej niepewności jakie niosą ze sobą wojny, klęski żywiołowe, głód i zarazy. Odcinek nagrywam w momencie, który z całą pewnością można określić jako „ciekawe czasy”. W Europie właśnie szaleje pandemia rozlewająca się na cały świat a globalna gospodarka wchodzi w fazę kryzysu. Bądź superkryzysu jak wieszczą niektórzy. Czy to sytuacja bez precedensu w dotychczasowej historii? Skądże! Nasi przodkowie często byli świadkami wszelakich epidemii, tyfusu, dżumy, cholery, grypy hiszpanki oraz innych. Ich wiedza bardzo często nie pozwalała na jakiekolwiek naukowe wytłumaczenie genezy epidemii, stąd też tłumaczyli ją sobie w taki sam sposób jak wiele innych zdarzeń. Najczęściej zwyczajnie zwalali winę za całe zło na barki demonów, czarownic bądź sił wyższych.   Morowice, rodzanice, dole Słowiańskie Demony https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2020/04/morowice-final.mp3   Na polskiej wsi winą za wszelkiego rodzaju choroby obarczało się diabły i czarownice, a w dalszej kolejności upiory, demony powietrzne, mamuny, zmory bądź specjalne demony odpowiedzialne tylko i wyłącznie za roznoszenie chorób. Już staroruska kronika Nestora z 1092 r. mówi o najeździe niewidzialnych demonów, które przyniosły zarazę mieszkańcom Połocka. Dawne polskie źródła pisane mówią o tzw. morowych dziewicach, których pojawienie się było zwiastunem nadciągającej epidemii. Morowa dziewica najczęściej przybierała postać młodej, wysokiej, chudej i nadzwyczaj bladej dziewczyny ubranej w pogrzebowy całun. Dziewica taka mogła nieść na ramieniu płachtę a z niej rozsiewać wszelkiego rodzaju chorobotwórcze zarazki. Po przejściu delikwentki na całą okolicę nadciągał tzw. „mór”. Sporadycznie morowica mogła przyjść pod postacią kościstej staruchy przybranej w biały całun lub plugawą płachtę przerzuconą przez ramię. W wierzeniach dawnych ludów Europy kolor biały nie był kojarzony z czystością, niewinnością tak jak ma to miejsce w obecnej kulturze ukształtowanej przez chrześcijaństwo. Biel była najczęściej kolorem śmierci, zakładano ją jako szaty żałobne. W niektórych regionach demon moru połączył się z demonem śmierci. Taka morowica przychodziła niewiadomo skąd i ściskała człowieka „na wnętrzu” jak podawali etnografom ankietowani świadkowie z województwa lubelskiego. Taki zaduszony przez morowicę człowiek siniał po śmierci. O ile normalną chorobę człowiek był jeszcze jako tako w stanie zaakceptować i wytłumaczyć naturalnymi przyczynami o tyle zarazy i epidemie zawsze były kojarzone z działalnością istot nadprzyrodzonych. Wobec chorób takich jak dżuma człowiek był zwyczajnie bezbronny, przejmowała go ona przeraźliwym lękiem. Sami dzisiaj jesteśmy świadkami paniki, dodatkowo nakręcanej przez media której przyczyną jest globalna pandemia koronawirusa. W sieci aż huczy od przeróżnych teorii tłumaczących genezę tej choroby jako dzieła służb specjalnych Stanów Zjednoczonych, Chin bądź Izraela. Śmiertelność nowej choroby nie uwzględniając niezdiagnozowanych przypadków sięga 3,4%. Przy uwzględnieniu licznych przypadków bezobjawowych spadłaby najprawdopodobniej znacznie poniżej 1%. Porównajmy to teraz z grypą hiszpanką, która na przełomie 1918/19 zabijała pomiędzy 5-10% zarażonych. Nie wystarczy? Weźmy więc starsze epidemie, np. tyfus który zaatakował Ateny podczas wojny peloponeskiej albo dżumę dymieniczą atakującą Europę wielokrotnie, ale najmocniej w VI i XIV wieku. Podczas dwóch największych ataków dżumy wymierały całe wioski, w skali kontynentu umierało 30% populacji a w zatłoczonych metropoliach takich jak Konstantynopol za rządów cesarza Justyniana 40% mieszkańców. Mając na uwadze powyższe liczby i obecne reakcje na bądź co bądź łagodną pandemię nie powinniśmy moim zdaniem podchodzić z lekceważeniem do uczuć jakie wyrażali nasi przodkowie wobec tego typu katastrof. Personifikacja malarii jako demonicznej zimnicy wcale nie leży tak znowuż daleko od naszych prób wytłumaczenia nowotworów działaniem nanorobotów Mossadu bądź deprecjonowaniem wszelkich szczepionek. Tłumaczenie zarazy jako działalności wiedźmy, kary za grzechy bądź sprawki miejscowych Żydów pojawiały się nagminnie do XVIII wieku włącznie. Tego typu przesądy zaczęły zanikać w Wieku Nauki jakim było XIX stulecie. Gwałtowny rozwój wielu dziedzin wiedzy, w tym również medycyny zdjął nieco ciężaru z barków Żyda i miejscowej czarownicy. Pomimo tego ciągle pojawiały się pomówienia o czary i wywoływanie chorób. Jeszcze pod koniec XIX wieku w Konopnicy dotkliwie pobito dwie stare kobiety oskarżone o wywołanie epidemii tyfusu. Delikwentki prawdopodobnie zostałyby zabite, ale dzięki interwencji lokalnych władz odesłano je do Kalisza, gdzie umieszczono staruszki w przytułku. Przekazy mówią nawet o przypadku posądzenia o czary staruszki z Radomska do jakiego miało dojść w 1918 r. podczas epidemii grypy hiszpanki. Miała ona wzorem dawnej morowicy rozsiewać grypę ze swojego płaszcza. Nie można nie powiedzieć nic o Żydzie, który naturalną koleją rzeczy odpowiadał i w zbiorowej świadomości nadal odpowiada za wiele nieszczęść dotykających ludzi na naszym globie, a w Polsce szczególnie. Przypadki samosądów dokonywanych na ludności żydowskiej zdarzały się wcale często jeszcze w XIX wieku. Żydzi mieli jakoby wywoływać wiele chorób poprzez swoje rytuały, kompletnie niezrozumiałe dla przeciętnego chrześcijanina. Czasami jednak dokonywali wyjątkowo perfidnych zabiegów, mogli na przykład wlać mleko chrześcijanki do ucha wisielca i wywołać w ten sposób zarazę. Trzeba przyznać, że rzekome umiejętności Żydów na tym polu znacznie przewyższały możliwości najnowocześniejszych laboratoriów epidemiologicznych z Wuhan. Może się to wydać kompletnie groteskowe, ale w niektórych regionach o roznoszenie chorób oskarżano nawet krasnoludki bądź istoty do nich podobne. Tak było na Mazurach w okolicach Olsztynka, gdzie zachowały się przekazy o tzw. białych ludziach, zwanych również zimnymi ludźmi. Byli oni prawdopodobnie jakimś rodzajem trupiobladych krasnoludków roznoszących zarazki i bakterie. Chłopi czasem tłumaczyli sobie choroby jako żywe istoty, które dostały się do ciała człowieka i próbowały się z niego wydostać. Tak było na przykład z reumatyzmem, który niegdyś zwano gośćcem. Reumatyczne bóle stawów były w zbiorowej świadomości wywołane przez kapryśnego gościa (stąd gościec), który zalągł się w ciele właściciela i w zależności od nastroju dawał znać o sobie. Gościec atakował najczęściej gdy chory chciał gdzieś pójść bądź zjadł coś nie w smak niechcianemu pasażerowi. Podobnie tłumaczono sobie choroby takie jak rak, który nie bez powodu w wielu językach nosi nazwę występującego w zbiornikach wodnych skorupiaka. Nowotwory były więc żywymi organizmami starającymi wydostać się na zewnątrz z ciała żywiciela. Brzmi niczym scenariusz kolejnego, dwudziestego ósmego filmu o przygodach Obcego na pokładzie Nostromo. W Mielniku nad Bugiem choroby roznosiła jędza przychodząca do ludzi z lasu z workiem pełnym zarazków, niczym nieszczęsna Pandora ze swoją przeklętą puszką. W okolicach Poznania wierzono, że mór przylatuje z powietrza, na skrzydłach nietoperza. Choroby, nieszczęścia, śmierć. Wszystko to prędzej czy później dotykało i nadal dotyka ludzi na całym świecie. Wszystko to jest w jakiś sposób częścią naszego zbiorowego, ludzkiego przeznaczenia. Warto zauważyć, że ta dziedzina życia również nie pozostała niezagospodarowana przez istoty z pogranicza snu i jawy. Przeznaczeniem człowieka opiekowały się tzw. rodzanice. Były to istoty żeńskie, zazwyczaj niewidzialne, planujące całe życie człowieka już po jego przyjściu na świat. Zasięg wierzeń w rodzanice jest nadzwyczaj rozległy, gdyż wierzyli w nie Finowie, Gruzini, syberyjscy Ugrowie, Grecy, Rzymianie, Germanie oraz cała masa innych nacji. Grecy znali rodzanice pod nazwą Mojr, podczas gdy Germanin zwracał się do norn. Rodzanice miały jakoby wyznaczać długość życia, zamożność oraz rodzaj śmierci nowonarodzonego dziecka tuż po jego przyjściu na świat. Ich wyrok był bezdyskusyjny. Niewidzialne istoty pojawiały się u wezgłowia dziecięcej kołyski tuż po narodzinach, najczęściej po trzech dniach. Według niektórych tradycji były nieco bardziej opieszałe i zjawiały się dopiero po tygodniu. Rodzice nowonarodzonego specjalnie przygotowywali na tę okazję izbę, kąpali dziecko a czasem i jego matkę. Kolację jedzono tego wieczora wcześniej a następnie czuwano do północy. Obok dziecięcej kołyski ludzie kładli poczęstunek dla rodzanic, najczęściej składał się on z chleba, soli oraz alkoholu. Ciekawym zagadnieniem są inne demony przeznaczenia, tzw. dole. Występowały one dość powszechnie na terenie wschodniej Słowiańszczyzny, szczególnie na terenach dzisiejszej Rosji i Ukrainy. Na terenie Polski wiara w „dole” była szczątkowa, zachowały się jedynie nieliczne relacje o tej istocie wywierającej bardzo duży wpływ na losy ludzkie. Dola funkcjonowała bardzo dobrze w środowisku zdominowanym przez chrześcijaństwo, stając się swego rodzaju boskim darem – Bóg mógł dać człowiekowi złą lub dobrą dolę. Czasem jednak dola mieniła się jako byt niezależny od chrześcijańskiego bóstwa. Najwyraźniej charakteryzowali ją Małorusini, którzy widzieli w doli ducha, zazwyczaj niewidzialnego, który opiekował się dobytkiem, czuwał nad dziećmi, pracował w polu i obejściu. Dobrze było dbać o pozytywne relacje z dolą, rozgniewana mogła porzucić gospodarza lub wręcz zemścić się na nim. Na tej płaszczyźnie dola przypomina ubożęta oraz inne demony domowego obejścia. W niektórych wierzeniach dola była nierozerwalnie związana z człowiekiem, czasem wręcz dziedziczona. Ten kto odziedziczył dobrą dolę miał w życiu łatwiej nawet jeżeli się nie wysilał. Ludzie pechowi otrzymywali leniwe dole, które nie radziły sobie z życiem swoich podopiecznych. Dole występowały praktycznie na całej Słowiańszczyźnie, chociaż ich nazwy bywały różne, dla przykładu Serbowie mówili o „sreciach”. Sreciom składano często ofiary z jadła i napitku mające na celu zdobycie ich przychylności. Dole kierowały ludzkim życiem, były metaforą fatalistycznego, biernego i pozbawionego jakiejkolwiek nadziei nastawienia przeciętnego chłopa. Dola była pewną formą psychicznej samoobrony wobec ciągłej krzywdy jakiej taki chłop doznawał od życia i swoich zwierzchników. Poczucie ciągłej niesprawiedliwości bez jakiegokolwiek uzasadnienia było równie obciążające dla psychiki człowieka średniowiecznego jak dla jego współczesnego potomka. Jak wiemy z własnego doświadczenia większość ludzi stara się nawet dzisiaj tłumaczyć wiele zdarzeń w swoim życiu ingerencją sił wyższych bądź chociażby losu. Demony przeznaczenia kolidowały z chrześcijaństwem więc ich istnienie było bardzo nie na rękę nowej wierze. Z czasem zostały wyrugowane ze świadomości pospólstwa a ich miejsce zajęli promowani przez katolicką kontrreformację aniołowie stróże.
12 minutes | a year ago
11. Żmij, smok, bazyliszek
Żmij, smok, bazyliszek   Żmij zwany pierwotnie zmijem był na dawnej Słowiańszczyżnie wszechobecnym gościem pojawiającym się pod postacią wielkiego gada bądź wężowatego stwora. Według naukowców wywodził się z pradawnych, indoeuropejskich wierzeń i tradycji. Słowianie Wschodni wierzyli, że był jednym z wcieleń boga podziemi Welesa. W naszej obecnej rzeczywistości ciągle spotykamy relikty wierzeń w Żmija pod postacią nazw miejscowości jak Żmigród czy Żmijowiska.   Żmij, smok, bazyliszek by Mitologika | Słowiańskie Demony https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2020/03/Żmij-smok-bazyliszek.mp3
18 minutes | a year ago
10. Mamuny i odmieńce
Mamuny i odmieńce   Chcieliście się kiedyś pozbyć kogoś z rodziny? Brata? Siostry? A może wasze dziecko nie jest już tak słodkie i kochane jak było kiedyś i chcielibyście, mówiąc delikatnie go usunąć? Bez konsekwencji, podejrzeń, dziwnych pytań? Cóż, obecny system karny nie pozostawia wam niestety dużego pola do popisu, w takiej sytuacji nie pozostaje nam nic innego jak popaść w  sentymentalizm i zatęsknić za dawnymi, dobrymi czasami. Czasami, w których takie kombinacje były znacznie prostsze, życie było prostsze, bo i ludzie byli prości. Wreszcie, eliminacja niechcianych dzieci zwanych dawniej odmieńcami, podrzucami, odmiankami, płonkami była prostsza. Opowiem o nich w tym odcinku.   Mamuny i odmieńce by Mitologika | Słowiańskie Demony https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2020/03/mamuna-final.mp3   W jednym z poprzednich odcinków opowiadałem o boginkach, które były jednymi z najbardziej uniwersalnych, kompleksowych demonów z wierzeń naszych przodków. Przez kompleksowość rozumiem tutaj skupienie wielu, czasem sprzecznych cech w jednym wyobrażeniu demonicznym. Boginki jak już wspominałem spędzały sporo czasu nad strumykami i zbiornikami wodnymi, piorąc w nich swoje ubrania i generalnie nie szkodząc nikomu. W wielu jednak miejscach wierzono, że boginki zwane również mamunami zajmowały się mało zaszczytnym procederem kidnapingu, kradnąc niemowlęta i małe dzieci nieuważnym rodzicom. Możliwe że pod postacią boginki/mamuny zlało się kilka różnych demonów z różnych okolic. Dawniej każda wioska miała swoje wersje rusałek, leszych czy południc, niejednokrotnie odbiegające od utartego schematu. Cóż, demonologia naszych przodków była tematem istniejącym poza powszechnym obiegiem, czymś na kształt podziemia, potępianego przez Kościół oraz elity rządzące. Nasi dziadowie nie grupowali swoich demonów w atlasach zoologicznych. W całej Słowiańszczyźnie mieliśmy do czynienia z szeroko rozpowszechnionymi wierzeniami w istoty demoniczne zamieniające niemowlęta i szkodzące położnicom. Mogły być to siostry leśnych bab lub nocnic, o których mówiłem w jednym z poprzednich odcinków. Istoty owe były najczęściej zwane przez prosty lud mamunami, boginkami, płaczkami, bogienkami. Na Mazowszu pojawiały się sibiele zaś na Podhalu niechcianego brata ukraść mogła dziwożona. Wraz z postępującą penetracją chrześcijaństwa lokalne demony mieszały się z wszędobylskimi diabłami i czarownicami. W czasach kontrreformacji Kościół starał się dopasować wszystkie lokalne wierzenia do własnych wyobrażeń. Stąd boginki i mamuny stały się czarownicami. Cały ten miszmasz wykorzystywali co bardziej utalentowani wioskowi narratorzy, którzy zabawiali ziomków opowieściami o sobie tylko znanych demonach, niespotykanych nigdzie indziej. Stąd boginka bogince nierówna. Samo słowo „mamuna” pochodziło albo od niemieckiego imienia diabła Mamona lub od słów „mamić, mamidło”. Informacje dotyczące wyglądu mamun były mało konkretne. Zazwyczaj były to kobiety, czasami pół-kobiety pół-zwierzęta, np. kobiety o psich nogach. Ich cechą szczególną była wyjątkowa szpetota. Mamuny były często chudymi babami o nienaturalnie obfitym owłosieniu całego ciała. Ich długie, zwisające piersi często sięgały niemal do ziemi więc mamuna zarzucała je sobie na plecy. Na skutek oddziaływania literatury naukowej mamuny z czasem zaczęły być utożsamiane z małpami. W ten sposób chłopi racjonalizowali swoje poglądy. Mamuny zazwyczaj zamieszkiwały nadbrzeżne zarośla, gdzie spędzały czas na praniu odzienia. Proceder ten był bardzo hałaśliwy, ponieważ mamuny często uderzały w praną bieliznę kijankami. Tutaj należy się wyjaśnienie odnośnie samych kijanek. Nie chodzi mi tutaj o wczesne stadium żaby lecz o drewnianą deszczułkę używaną dawniej do prania bielizny. Kobiety udawały się z bielizną nad rzekę, a następnie biły takimi deszczułkami w mokrą odzież. Uderzenia wybijały brud spomiędzy włókien materiału a nurt rzeki unosił go dalej. Kijanka mogła zostać użyta przez mamunę jako broń, więc generalnie odradzano odwiedzanie miejsc, z których dochodził dźwięk kijanek. Generalnie uważano, że mamuny i boginki były duszami kobiet zmarłych podczas połogu bądź samobójczyń. Mamuną mogła się również stać kobieta, która celowo poroniła dziecko lub popełniła samobójstwo. Śmierć w trakcie ciąży bądź porodu musiała nastawiać delikwentkę w szczególnie negatywny sposób wobec matek i dzieci. Z poprzednich odcinków pamiętamy, że słowiańskimi demonami negatywnie nastawionymi do ludzi kierowała głównie zawiść z powodu wczesnej utraty życia. Mamuny według wierzeń posiadały własne dzieci, ale ustalenie ojcostwa może być tutaj skomplikowane ponieważ niewielu kwapiło się do dzielenia ojcowskich obowiązków ze szpetną mamuną. Generalnie przyjęło się, że mamuna spółkowała z jakimś diabłem, czartem albo innym leśnym demonem. Są tacy, który twierdzą że zapładniał je wiatr… Mamuna nienawidziła ciężarnych kobiet, czasami potrafiła wejść nawet w zakres działania zmór i nocnic, wślizgując się nocą do chałup i prześladując kobiety spodziewające się dziecka. Cechą charakterystyczną mamun było jednak porywanie dzieci, szczególnie nieochrzczonych niemowląt. Mamuna najczęściej korzystała z nieuwagi matki i porywała pożądane niemowlę, podrzucając na jego miejsce swoje własne. Według niektórych opowieści była w stanie zamienić dziecko nawet w łonie matki, chociaż najczęściej porwania miały miejsce podczas prac polowych. Gdy nieuważna matka zostawiała niemowlę w zawiniątku na miedzy, mamuna nie mogła nie skorzystać z takiej okazji. Zazwyczaj wyczekiwała odpowiedniego momentu i szybko podmieniała zawiniątka. Czasami mamuna mogła mieć tyle tupetu, żeby zaatakować i siłą odebrać dziecko. Bohdan Baranowski powołuje się na ciekawą historię położnicy ze wsi Ciężkowice, która przeżyła atak mamuny na początku dwudziestego wieku. Aby bronić dziecka przed złymi mocami spała w izbie razem z siostrą. Obie zbudził nieznany hałas. Okazało się, że jakaś nieznana kobieta próbowała porwać dziecko nad którym sprawowały opiekę. Kobiety krzykiem próbowały zbudzić pozostałych domowników, ale mamuna w magiczny sposób sprawiła, że zapadli oni w bardzo głęboki sen. Dlaczego nie usnęły dwie kobiety? Tego nie wiadomo. Mamuna rzuciła się na matkę i jej siostrę próbując siłą porwać dziecko, drapiąc i gryząc oporne kobiety, które nie dość, że dzielnie broniły dziecka to jeszcze zaczęły się modlić. Tego było mamunie za wiele. Nie mogąc znieść oporu i modłów uciekła z chałupy. Wstrząśnięci rodzice przyspieszyli chrzest dziecka. W lubelskiem zanotowano inną opowieść, o dwóch kobietach, które poszły do lasu na jagody razem ze swoimi niemowlętami, które położyły pod drzewami. Gdy wróciły do dzieci zauważyły ze zgrozą, że nie są to ich niemowlęta. Za radzą księdza położyły je na gnoju i zaczęły energicznie smagać rózgami. Krzyk dzieci szybko zaalarmował mamunę, która przyszła, wstrzymała kobiety mówiąc „na na” i oddała porwane niemowlęta w zamian za swoje. Ta historia dowodzi, że mamuny były całkiem wrażliwymi matkami. Nie można też przeoczyć zawsze budującej roli jaką odgrywał na wsi ksiądz. Podobna historia miała miejsce w Lipsku nad Biebrzą na Podlasiu około roku 1860. W tej miejscowości niejaka satanica (lokalna odmiana mamuny) zaatakowała pod postacią tumanu kurzu orszak niosący dziecko do kościoła na chrzest. Diablica porwała niemowlę zostawiając na jego miejscu małego diablika. W tym miejscu również nieoceniona okazała się rada miejscowego proboszcza, który nakazał polewać diablątko święconą wodą. Diablik wył tak rozpaczliwie, że jego matka zawróciła i oddała porwane dziecko. Chłopi uważali zazwyczaj, że mamuny kradną jedynie dzieci nieochrzczone, ale czasem zdarzały się przypadki gdy ich ofiarą padało dziecko starsze. Taka historia miała wydarzyć się w Gnojnie pod Pułtuskiem, gdzie w 1936 roku matka wzięła w pole doskonale rozwiniętego czterolatka, który sam bawił się pomiędzy ugorami. Po powrocie do domu matka zauważyła jednak zmianę w zachowaniu dziecka. Przycichło, zmarniało, przestało mówić. Matka podejrzewała podmianę więc przystąpiła do najlepszego środka jakim było bicie dziecka na kupie gnoju. O dziwo nic dobrego to nie dało i zabiedzone dziecko zmarło po kilku dniach. Historia nosi znamiona prawdziwości. Jest bardzo prawdopodobne, że dziecko złapało jakąś chorobę, której nikt nie był w stanie zdiagnozować. „Leczenie” w postaci bicia na kupie gnoju nie pomogło lecz dodatkowo osłabiło malca. Przez wiele lat wierzono, że ludzkie dziecko może być łatwo podmienione przez złośliwą mamunę za tak zwanego odmieńca. Wszelkie nieprawidłowości w rozwoju malców można było łatwo wytłumaczyć ingerencją złośliwej istoty podrzucającej odmieńca. Odmieniec zwany bywał także odmienkiem, podrzucem, płonkiem. Najczęściej mało mówił, prawie nic ni jadł, nie ruszał się z kołyski. Gdy jednak nikt nie patrzył maluch zmieniał się w nicponia, lubił nawet wychylić wódkę. Generalnie uważano, że odmieńce kiepsko chowają się wśród ludzi i bardzo szybko umierają. Jeżeli jednak udało im się pożyć dłużej zostawały wioskowymi głupkami i outsiderami. Dziecko mamuny nienawidziły ludzi, a na co dzień wykazywało się niebywałą chytrością i złośliwością, zwłaszcza wobec członków swojej przybranej rodziny. W Bobrownikach koło Działoszyna pewna matka przegapiła dokonaną podmianę i dalej chowała odmieńca tak jakby był jej własnym dzieckiem. Ten zaś chował się zupełnie inaczej aniżeli pozostałe dzieci. Rosła mu olbrzymia głowa, z rzadka jedynie pokryta twardymi, krótkimi włosami. Do tego dziecko nigdy nie odzywało się i cały czas siedziało w kącie, ponure. Tymczasem wszyscy domownicy od momentu pojawienia się odmieńca zaczęli odczuwać bóle żołądka i mdłości. Pewnej nocy gospodyni nie mogła usnąć, więc usłyszała jak niemrawe do tej pory dziecko wstało ze swojego posłania i udało się do komory. Wewnątrz mały odmieniec wygrzebał truciznę na szczury a następnie wrzucił część zawartości do dzieży z mlekiem. Gospodyni od razu połączyła ze sobą kropki i zrozumiała, że jej rodzinie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Następnego dnia naradziła się z mężem i razem postanowili utopić niebezpiecznego przybłędę. Odmieniec najprawdopodobniej rozmowę podsłuchał, ponieważ wyjątkowo przemówił ludzkim głosem i zaproponował przybranym rodzicom bogactwo w zamian za darowanie życia. Cóż, nie odrzuca się takich ofert. Przybrani rodzice przystali na propozycję i od tego czasu co wieczór otrzymywali od odmieńca małą kwotę pieniędzy, którą przynosił z nocnych eskapad. Po wsi zaczęły krążyć pogłoski o jakimś złodzieju, który bezczelnie okrada chałupy. Rodzina odmieńca szybko domyśliła się, kto jest owym złodziejem, ale nie wydała go. Chytrość wygrała nad uczciwością. Sytuacja zmieniła się dopiero wtedy, gdy ktoś okradł rodzoną siostrę gospodyni. Wtedy przetrzepała ona skórę krnąbrnemu odmieńcowi. Wściekły podrzutek pokazał jej jedynie długi język i zniknął w ciemnościach nocy. Na zawsze. Pieniądze zaś, które tak skrzętnie znosił dzień po dniu przemieniły się w psie gówno. W oryginalnej historii cytowanej przez Bohdana Baranowskiego pieniądze były rublami, co wskazuje na młody rodowód historii sięgający XIX wieku i zaboru rosyjskiego. Mogła ona jednak być uwspółcześnioną wersją starszej legendy. Za cechę zdradzającą odmieńca można było uznać niemal każdy objaw odstający od przyjętej normy. Los dziecka uznanego za odmieńca był najczęściej tragiczny. Bite, głodzone, izolowane od reszty społeczeństwa najczęściej szybko umierało. W powszechnej świadomości za ofiary wiary w demony najczęściej uważa się czarownice, palone na stosach lub topione w zbiornikach wodnych. W rzeczywistości, gdyby udało się kiedyś zsumować wszystkie ofiary tych urojeń najprawdopodobniej 80-90% stanowiły by właśnie te biedne, nieszczęśliwe dzieci, które uznano za odmieńce. Jak wiemy z przytoczonych opowieści wiara w istnienie odmieńców utrzymywała się na polskiej wsi jeszcze do czasów międzywojennych. Jak mówi stare porzekadło – lepiej zapobiegać aniżeli leczyć. Podobnie myśleli również nasi przodkowie. Stąd też powszechnie wierzyli, że wizycie złośliwej mamuny można zapobiec. Kobiety w ciąży musiały nosić na sobie różne dewocjonalia, krzyżyki, szkaplerze, poświęcane amulety bądź zwyczajne agrafki lub szpilki wpinane w koszulę dla odstraszenia niechcianego gościa. Podczas ciąży jak i połogu zalecano odprawianie licznych rytuałów balansujących na granicy zinstytucjonalizowanej religii oraz plemiennej magii. Oprócz wspomnianych już żelaznych elementów nad głową lub w ubraniu kobiety warto było okadzić izbę różnymi ziołami bądź krzyżami i podobiznami świętych. Również nowonarodzone dziecko otaczano szczególną opieką, zawiązując mu na ręce czerwone tasiemki a na głowie czerwoną czapeczkę. W pierwszych dniach po narodzeniu należało chronić twarz dziecka od światła księżyca. Pamiętamy z poprzednich odcinków, że księżyc kojarzono szczególnie mocno z magią i czarami. Pieluszek nie można było prać po zachodzie słońca, a wodę do ich prania należało nabierać tuż po jego wschodzie. Poza tym na szyjach dzieci zawieszano liczne ochronne amulety, które z czasem zastąpiły chrześcijańskie medaliki. Jeżeli jako dzieci dostaliście jakiś poświęcony medalik do noszenia na szyi to wiedzcie, że powinniście go nosić, aby nie porwała was mamuna. A jeżeli jesteście już zbyt duzi to załóżcie go swoim dzieciom. Licho nie śpi… Z wiarą w mamuny i odmieńce związana jest jeszcze jedna ciekawa postać – zwrotka. Zwrotek był dzieckiem porwanym przez mamunę, ale zwróconym na skutek odpowiednich działań – najczęściej bicia odmieńca na kupie gnoju. Za zwrotków uważano często osoby, które w dorosłym życiu źle się prowadziły bądź wykazywały daleko idącą liberalność poglądów i zachowań. Nasuwało to przypuszczenia, że w trakcie pobytu wśród demonów zostali skażeni pogaństwem. Jeszcze w XIX wieku o bycie zwrotkiem posądzano jednego z księży z Pułtuska. Zainteresowany ksiądz oburzył się tym faktem i podczas kazania starał się przeciwstawić oskarżeniom. Nie zdało się to na wiele i duchowny musiał udać się do innej parafii. Podobne pogłoski jeszcze w okresie międzywojennym były wykorzystywane w kampanii politycznej podczas wyborów na wschodnim Mazowszu. Wtedy to o bycie zwrotkiem oskarżono jednego z dość radykalnie nastawionych działaczy lokalnych. Cóż, jakie czasy takie argumenty. Wielu z nas ciągle pamięta jak zabójcze dla kampanii jednego z kandydatów na  prezydenta były oskarżenia, skądinąd trafne o posiadaniu dziadka w Wehrmachcie. Mało kto zadawał sobie pytania czy dziadek ów do Wehrmachtu zapisał się z własnej woli.
14 minutes | a year ago
09. Strzygonie, upiory i wąpierze
Strzygonie, upiory, wąpierze   – Mówią, że na ludzką krew upiór zajadły, Gdy ofiarę wybierze, z której soki pije. Ofiara umrzeć musi. – lecz zmarła ożyje, I mordercy swojego postępując torem, Znów niewinnych krew chłepcąc, staje się upiorem.   Strzygonie, upiory i wąpierze by Mitologika | Słowiańskie Demony https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2020/02/strzygonie.mp3   Taką wizję upiora znajdujemy w wierszu poety Stefana Garczyńskiego, autora tworzącego w epoce romantyzmu, na wskroś przesiąkniętego ówczesnymi ideami oraz przesądami, garściami czerpiącego z ludowych relacji oraz legend. Upiory, strzygonie, wąpierze były nieodłącznym elementem słowiańskiego folkloru i jednymi z postaci demonicznych, o których możemy z całą pewnością powiedzieć, że rodowód swój wywodziły z czasów przedchrześcijańskich. Nasi pogańscy pradziadowie również spotykali ich na swojej drodze, najczęściej nocą, snujących się gdzieś w okolicach dawnych chałup, łapiących się strzępków przeszłości. Najczęściej krzywdząc tych, którzy pozostali na łez padole. Do kultury masowej te krwiożercze istoty demoniczne przeszły głównie dzięki książce Brama Stokera o transylwańskim hospodarze, Władzie Tepeszu, zwanym Draculą, którego posądzano o wampiryzm. Sama nazwa wampir jest rdzennie słowiańska, występowała w wielu lokalnych wariacjach. Tak na przykład na ziemiach dawnej Polski częściej spotykano wypierze, gdzieniegdzie upiór zmieniał godność stając się Wypiórem, a poczciwa strzyga znana choćby z opowiadań o wiedźminie stawała się strzygoniem. Cały ten korowód fantastycznych postaci łączyło kilka cech, wśród nich zamiłowanie do aktywnego spędzania czasu po śmierci, najczęściej nocą, kosztem swojej rodziny bądź znajomych, skłonność do raczenia się krwią istot ciepłokrwistych, najczęściej ludzi. Na wzmianki o upiorach natrafiamy już we wczesnym średniowieczu, wraz z postępującą chrystianizacją pojawiają się one na porządku dziennym. Będzie to jeden z najbardziej odpornych na przeciwności losu demonów, przetrwa bowiem aż do XX wieku, ustępując dopiero w okresie powojennym. Jakimi cechami charakterystycznymi wyróżniały się wąpierze i upiory? Skąd się brały? Co lubiły robić w wolnym czasie? Z pośpiechem udzielam odpowiedzi na te ważkie pytania. Upiory i ich kuzyni najczęściej bywali jednostkami obdarowanymi w jakiś sposób przez naturę. Ot na przykład urodzili się z sercem po prawej stronie, albo podwójnym szeregiem zębów, bądź zębami już w okresie niemowlęcym, wcześniej od innych. Czasem wystarczyła jedynie zrośnięta brew, sina twarz lub podejrzany brak owłosienia pod pachami aby przypisać komuś cechy upiora. Słowianie mieli szczególne podejście do duszy i niejednokrotnie byli skłonni przyjąć, że człowiek ma więcej aniżeli jedną duszę. Dusza mogła opuścić ciało człowieka po śmierci, ale co się działo jeżeli miał on dwie dusze i druga nigdzie się nie wybierała? W przypadku wierzeń przedchrześcijańskich nie jesteśmy w stanie udzielić żadnej odpowiedzi poza przypuszczeniami. Znacznie łatwiej znaleźć odpowiedź korzystając z praktyk późniejszych, już ochrzczonych Słowian. Nasi dziadowie wierzyli, że chrzest musi zostać przeprowadzony poprawnie, tzn. woda święcona musi dotknąć ciała niemowlęcia, w przeciwnym wypadku jego dusza może nie zostać ochrzczona, co zaowocuje problemami po śmierci. Nawet jednak prawidłowe ochrzczenie dziecka nie musiało oznaczać, że druga dusza którą miał w sobie została ochrzczona. Z pomocą w tej sytuacji przychodził sakrament bierzmowania. Kto go odpuścił wiele ryzykował. O ile ciężko było stwierdzić czy delikwent posiada dwie dusze czy też nie, bardzo łatwo było zauważyć czy jego serce jest po odpowiedniej stronie. Jeżeli serce było po prawej stronie to kto był w stanie powiedzieć, czy podejrzany nie miał też drugiego? Najprawdopodobniej schowanego tuż za pierwszym? Lepiej nie ryzykować i trzymać delikwenta na odległość. Takie historie miały miejsce naprawdę, o jednej z nich donosił Bohdan Baranowski pisząc o historii XIX-wiecznego chłopca żyjącego w Przedborzu nad Pilicą. Urodził się z sercem po prawej stronie, co mieszkańcy małej miejscowości odczytali jako swego rodzaju dewiację wskazującą na prawdopodobieństwo bycia upiorem. Od młodości był odtrącony przez rówieśników, żadna panna nie chciała go za małżonka, w końcu musiał wyemigrować do Warszawy. Tam zmarł po kilkunastu latach, a mieszkańcy Przedborza połączyli jego śmierć z dziwnymi zjawiskami jakie wystąpiły po niej. Młodzieniec stał się rzekomo upiorem, straszącym swych dawnych prześladowców. Podwójny szereg zębów również wskazywał na naturę upiora, dlatego też jeszcze w XIX wieku chłopi, z lekceważeniem podchodzący do wyglądu i higieny bardzo dbali o wyrywanie zębów rosnących za innymi. Wszystko to, aby uniknąć posądzeń o demoniczną naturę. Jak widzimy ludzie obdarzeni nadliczbowymi organami znajdowali się w kręgu podejrzenia. A co z tymi, których nic nie odróżniało od przeciętności za życia? Oni też mogli mieć nie lada problem, o ile zmarli tragicznie bądź pochowano ich zaniedbując najważniejszych sakramentów. Z poprzednich odcinków wiemy, że tragiczna śmierć w kwiecie wieku była najprostszym przepisem na los potępieńca po śmierci. Ludzie, którzy nie wykorzystali swego życia w pełni ginąc za młodu dyszeli żądzą zemsty na oprawcach bądź ludziach, których największą zbrodnią było to, że żyli. Wierzenia naszych przodków fantastycznie zakonserwowały napędzającą ich zawiść. Upiorem często stawał się także człowiek, zwyczajnie zły dla innych. Może powszechna wiara w upiory jest swego rodzaju lustrem odbijającym relacje między sąsiadami w dawnych czasach? Czasach dalekich od sielanki jaką wyobrażamy sobie myśląc o tej Arkadii jaką zamieszkiwali nasi przodkowie, całej skąpanej w pastelowych barwach, gdzie wszyscy sobie pomagali, nikomu w głowie były jakieś dewiacyje zbereźne czy inne głupie pomyślunki. Człowiek człowiekowi wilkiem był za życia. Po śmierci zaś, upiorem… Śmierć samobójcza w zamierzchłych czasach również nie była traktowana ze zrozumieniem i troską jak dzisiaj. Często patrzono na nią jako na wynaturzenie i zbrodnię przeciwko prawom boskim, oznakę szczególnej słabości i samolubności. Samobójcy często zmieniali się w upiory, stąd też praktyka grzebania ich pod płotem bądź na rozstajach dróg, pierwszy sposób utrudniał wydostanie się z gleby, drugi wprawiał żywego trupa w konsternację. Gdzie iść, kiedy dróg tyle? Którędy do chaty mojej, gdzie rodzina czeka na psikusy. Szwagra postraszyć chciałem, ale nie mam jak, bo nie wiem jak do chaty wrócić. Zostawmy już genezę, przejdźmy do modus operandi upiorów, strzygoni i wąpierzy. Demon najczęściej wstawał z grobu nocą i wracał doń przed świtaniem, przypadki gdy na stałe opuszczał swoją kryptę były niezmiernie rzadkie, lecz możliwe. W większości wypadków starał się szkodzić bliźnim, chęć niesienia pomocy była rzadkością, najczęściej zresztą odtrącaną przez jej potencjalnych beneficjentów beneficjentów, do szpiku kości przerażonych nocnym najściem dziadka Stefana, ledwo co pogrzebanego, który chciał pomóc w młócce albo dojeniu krów. Warto zauważyć, że upiór najczęściej przyjmował postać jaką miał za życia, w dniu śmierci. Mógł jednak stać się niewidzialny bądź przeistoczyć się w zwierzę, psa, wilka, borsuka lub inne. Tą ścieżką podążyli twórcy jednego z nielicznych polskich horrorów o tytule Wilczyca, wyprodukowanego w 1983 roku, w okresie szczególnej szarości i agonii poprzedniego systemu. Zaraz zaraz, powiedziałem poprzedniego? Nie, miałem na myśli poprzednią wersję obecnego systemu, w jakim ciągle żyjemy. Film polecam, jest to takie kino klasy B, pomimo licznych mankamentów nie można mu odmówić specyficznego klimatu. W ramach ciekawostki powiem tylko, że ten właśnie film, zainspirował do ostatniej w jego karierze wycieczki na cmentarz słynnego poznańskiego nekrofila Edmunda Kolanowskiego. Wróćmy jednak do meritum. Wskrzeszony demon opuszczał swój grobowiec i udawał się na żer. Jadłospis miał według podań niezbyt urozmaicony, prym wiodła w nim ciepła jucha, którą ochoczo chłeptał z tętnic ludzi i zwierząt. Wąpierz często charakteryzował się łakomstwem, chłepcząc krew w takich ilościach, że miał potem problem ze zmieszczeniem się w grobowcu. Nadmierna konsumpcja życiodajnego trunku mogła też zdradzić wąpierza. Czasami odkopywano groby zmarłych podejrzanych o prowadzenie nocnego życia. Jeżeli trup pomimo upływu jakiegoś czasu od śmierci nie rozkładał się, był opuchnięty lub wręcz przyrumieniony na twarzy to zapadał nań natychmiastowy wyrok. Taka sytuacja miała miejsce w okolicach Brzezin, gdzie pochowano kilku Niemców poległych podczas I wojny światowej. Po kilku dniach zarządzono ich ekshumację i przeniesienie w inne miejsce. Miejscowi chłopi szybko zauważyli, że jeden z podoficerów był nienaturalnie napuchnięty i świeży na twarzy. Diagnoza była błyskawiczna – upiór! Niemieccy żołnierze nadzorujący ekshumację wykazali się jednak kompletnym niezrozumieniem dobrych intencji miejscowych i nie zgodzili się na odcięcie głowy ani przebicie martwego towarzysza broni osikowym kołkiem. Żywi w takich sytuacjach często sięgali po osikowy kołek, gwóźdź lub w bliższych nam czasach po ząb od brony. Tak uzbrojeni przebijali delikwentowi serce lub czaszkę. Do dzisiaj archeolodzy znajdują na dawnych cmentarzach przypadki osób noszących szczególne obrażenia głowy, które niejednokrotnie tłumaczy się jako obrażenia otrzymane w walce bądź ślady po chałupniczej trepanacji czaszki. Interpretacje bywają różne, jednak wszelkie dywagacje znikają gdy ktoś odkopie czaszkę ze sterczącym w niej gwoździem bądź kołkiem osikowym. Takiego właśnie delikwenta odkopano w 1870 w cegielni we wsi Byki niedaleko Piotrkowa Trybunalskiego, z jego czaszki sterczał wesoło kilkudziesięciocentymetrowy żelazny gwóźdź. To tylko potwierdza skuteczność tej metody antydemonicznej prewencji. Delikwent z grobu nie powstał. Mamy podstawy sądzić, że na przebijaniu głowy lub piersi się nie kończyło, czasem przechodzono do poważniejszych zabiegów. Najbardziej drastycznym sposobem na unieruchomienie upiora w grobie było ucięcie mu głowy i umieszczenie jej pomiędzy jego nogami, tak aby nie był w stanie znaleźć jej dłońmi. Praktyka ta została zarzucona z czasem i właściwie nie spotykano takich przypadków już w XIX wieku. Nie zawsze uciekano się do penetracji czaszki gwoździem bądź odcinania całej głowy, czasem na grobie rozrzucano ciernie bądź wbijano weń ostre przedmioty, ja na przykład noże, szkło tak aby upiór nie wydostał się z grobu nocą. Czasem wystarczyło przewrócić trumnę, tak aby nieboszczyk znalazł się twarzą do wnętrza ziemi a plecami do nieba. W przypadku mniej rozgarniętych wąpierzy mogło to poskutkować, po przebudzeniu zaczęli by się przekopywać do jadra ziemi. Z pewnością zajęłoby im to wiele czasu, a na końcu procesu wyszliby gdzieś w Mandżurii albo Korei. Czasami robiono otwór w grobie i wlewano do środka wodę święconą, można też było włożyć kawałek metalu do ust zmarłego bądź włożyć do grobu jego ulubione przedmioty, tak aby nie musiał po nie wracać po śmierci. Aby uniknąć posądzeń o wampiryzm świeżo pogrzebanego dziadka dbano aby grabarzy mocno ubili ziemię na grobie. Gdyby tego nie zrobili spulchniona luźna ziemia mogła by zacząć opadać pod wpływem deszczu co często odczytywano jako zniknięcie głównego lokatora. Warto zauważyć, że Kościół starał się zwalczać praktyki profanowania grobów i zalecał msze w intencji zmarłych. Rozwiązanie było godne samego Salomona, rodzina spała spokojnie, zmarły zostawał w grobie świątobliwa instytucja zarabiała na całym procederze. W XIX wieku pod strzechy zaczęła docierać prasa, również naukowa, w której starano się tłumaczyć przypadki wampiryzmu i przebudzeń po śmieci zwyczajnym letargiem jaki mógł dotknąć każdego. Starszy człowiek mógł na skutek choroby zapaść w letarg przypominający śmierć, nauka zna przynajmniej kilka chorób, które mogą w jednej z faz dać objawy przypominające zgon. Upiory towarzyszyły naszym przodkom na terenie całej Słowiańszczyzny przez setki lat, ale myliłby się ten kto uważa, że wiara w nie wymarła. Z czasem przestano upiory, strzygonie i wąpierze zastąpiła wiara w duchy zmarłych, które mogą obcować z żyjącymi. Kościół chcąc nie chcąc potrafił zagarnąć również ten relikt dawnych, przedchrześcijańskich czasów.
21 minutes | a year ago
08. Zmory, nocnice i gnieciuchy
Zmory, nocnice, gneciuchy oraz inne cholerstwa nie dające nam spać po nocach…   Na pewno nie raz zdarzyło się wam obudzić z bólem głowy, zmęczeniem i stanem ogólnej niechęci do życia. Może też obudziliście się w trakcie nocy z ciężkim oddechem i uczuciem jakby coś usiadło wam na piersiach? Nie lekceważcie takich objawów, bowiem mogą wskazywać na odwiedziny nieproszonego gościa.   Zmory, nocnice i gnieciuchy by Mitologika | Słowiańskie Demony https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2019/05/Zmory-nocnice-gnieciuchy.mp3   Niemal wszyscy Słowianie wierzyli w złośliwe demony nawiedzające ich domostwa ciemną nocą. Stworzenia owe były wyjątkowo złośliwe i dokuczliwe, zaś w uprzykrzaniu życia nie ograniczały się jedynie do ludzi. Czasami atakowały również zwierzęta gospodarskie, zwłaszcza konie. W większości wypadków nazywano je zmorami, chociaż pojawiały się też mary, gnieciuchy, kikimory, siodełka, siodła. Wszystko zależało od lokalnych tradycji. Kikimora wskazuje wyraźnie na wpływy rosyjskie, gnieciuchy wzięły się od gniecenia i ugniatania, o którym niedługo opowiem. Mary i zmory mogą pochodzić od słów „morzyć” i „zmarły”, ale pewności nie mamy. Zmora była specyficznym demonem, któremu blisko było do upiorów i jakże popularnych dzisiaj wampirów. Zmora za dnia zamieszkiwała ciało niczego nie podejrzewającej kobiety z sąsiedztwa, opuszczała je gdy sąsiedzi kładli się spać. Działała jedynie w nocy, najczęściej pomiędzy północą a trzecią nad ranem. Wtedy to mogła przybrać postać półprzezroczystej, kościstej baby o ogromnych oczach i niezbyt zachęcającym oddechu. Jeżeli zaszła taka potrzeba, mogła się jednak zmienić w mniejszą istotę, choćby kota, mycz lub ćmę. W tej postaci była w stanie prześlizgnąć się przez najmniejszą szparkę i dostać do sypialni ofiary. Co ciekawe musiała również wrócić tą samą drogą. Gdy już znalazła się u celu siadała śpiącemu na piersi, szponiastymi rękami otwierała jego usta a następnie wpuszczała długi jęzor do jego ust. W ten sposób pożywiała się krwią nieświadomej ofiary. Rzadko dusiła ze skutkiem śmiertelnym, znacznie chętniej zadowalała się regularnymi odwiedzinami. Męczony przez całą noc człowiek budził się wyczerpany, pozbawiony sił i chęci do życia. Najczęstszą ofiarą zmór byli sąsiedzi, chociaż zdarzało im się napastować obcych ludzi. Warto zwrócić uwagę, że zmory atakowały głownie ludzi śpiących na wznak, co jest o tyle zrozumiałe, że w tej pozycji najłatwiej o ciężki sen. Poza wysysaniem życiodajnych płynów za pomocą języka włożonego do ust zmora mogła także żywić się na ciele poprzez minimalne nakłucia. Przez nie mogła pić krew ofiary. Odkrycie nad rankiem śladów nakłuć po atakach pluskwy czy komara mogło zostać zidentyfikowane jako ślad po demonie. Wybór ofiar rzadko był przypadkowy. Starsi ludzie powiadali, że słyszeli o przypadkach gdy zmora atakowała nocą nielubianych sąsiadów bądź młodzieńców, którzy nie odwzajemnili jej uczucia. Powszechna była opowieść o chłopaku, który zerwał zaręczyny z siódmą córką pewnego sąsiada, gdy tylko ktoś uczynny podsunął mu myśl, że może być ona właśnie zmorą. W tym wypadku uprzejma osoba nie myliła się, bowiem demon zaczął nachodzić chłopaka wkrótce po jego weselu. Co gorsza mściwa istota żywiła się odtąd nie tylko na nim, ale również na jego małżonce. Zmorą najczęściej zostawała siódma córka w rodzinie, chociaż nawet tutaj nasi przodkowie nie byli zbyt precyzyjni i czasem wskazywali na tę szóstą lub ósmą. W sumie z kobietami nigdy nie wiadomo, może dla bezpieczeństwa lepiej trzymać na oku od razu kilka? O byciu zmorą mogły świadczyć zrośnięte brwi, zwłaszcza jeżeli były kruczoczarne. Duże ryzyko zostania zmorą miało dziecko, przy którego chrzcie ksiądz pomylił słowa błogosławieństwa i zamiast Zdrowaś Mario powiedział Zmoraś Mario. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak często taka pomyłka mogła mieć miejsce, ale z pewnością nie było to powszechne. Niektórzy ludzie powiadali, że zmorą może się stać dziewczynka, której matka w trakcie ciąży przeszła pomiędzy dwoma ciężarnymi kobietami. Również kobietom zabijającym swoje dzieci groziło stanie się demonem. Przywodzi mi to na myśl południce z poprzedniego odcinka, wśród których również znajdowały się dzieciobójczynie. Częste występowanie dzieciobójczyń w mitach świadczy o popularności procederu, pomimo faktu że ciężko było go ukryć a w przedrozbiorowej Polsce groziło za to pogrzebanie żywcem i dodatkowo przebicie palem. Tak na wszelki wypadek, aby dzieciobójczyni nie wyszła czasem z grobu pod postacią jakiegoś upiora. Nocnym atakom można było zapobiec, chociaż była to walka męcząca i długotrwała. Warto było zrezygnować z nawyku spania na wznak. Szczególnie zalecane było spanie na brzuchu, które utrudniało demonowi wprowadzenie języka do ust ofiary. Samo odwrócenie się w łóżku o 180 stopni mogło zmylić mniej bystrą zmorę. Jeśli raz zmyliła trop mogła kompletnie zaniechać dręczenia nieszczęśnika. Świadkowie w jednej wiosce opowiadali o parobku, który regularnie męczony przez zmorę zaczął kombinować z odmiennymi pozycjami, spaniem na brzuchu, boku, odwrotnie czym srodze rozsierdził prześladowczynię. Pewnego razu w ogóle opuścił łóżko na noc, w miejsce swojego ciała zostawiając snopek siana. Miał szczęście! Gdy przyszedł do łóżka z samego rana snopek razem z kołdrą był przebity nożem. Zmora chciała więc zabić krnąbrnego parobka. Do arsenału środków zapobiegawczych przeciw nocnym atakom oprócz świętych krzyżyków, modlitw czy pozycji przy których nawet najsprawniejsi jogini pokiwaliby głową z uznaniem czasem pojawiają się bardziej prozaiczne zabiegi. Mówiono na przykład, że zmora nie przepada za zapachem ludzkiej kupy, toteż warto było wyjątkowo uciążliwe demony odstraszać unurzawszy palec przed snem we własnym tyłku. Ta technika szczególnie zapada w pamięć, chciałoby się wiedzieć jak często była stosowana przez waszych przodków. Waszych, bo moi z całą pewnością palców do tyłka sobie nie wsadzali… To nie wyczerpywało metod walki ze zmorami. Koło łóżka kładziono również noże i siekiery postawione na sztorc, obok nich dla pewności można było rozłożyć gałązki cierniowe. Kto wie, może demon nastąpi na nie nocą i z piskiem ucieknie z sypialni? Szyję można było dodatkowo zabezpieczyć ostrą szczotką postawioną włosiem do góry. Gdyby jeszcze do ust wsadzono kawałek chleba a ściany obwieszono ziołami bądź świeżym tatarakiem to sukces właściwie byłby prawie murowany. Prawie, bo życie udowadniało, że zmory były najwyraźniej równie przebiegłe i nieustępliwe jak ich ofiary. Pewną metodą było zasypianie ze zwierzęciem, takim jak kot czy pies. Jeżeli zmora przyjmowała w nocy postać myszy bądź łasicy z całą pewnością bała się podejść do łóżka chronionego przez psa lub kota. Mieszkańcy jednej z wiosek opowiadali sobie historię o gospodarzu, któremu zmora męczyła nocą konia. Pewnego razu zamknął więc w jego stajni psa. W środku nocy usłyszał dzikie ujadanie i jazgot dochodzący z budynków gospodarczych. Wybiegł czym prędzej i zdążył jeszcze zobaczyć uciekającego, pokrwawionego kota. Nazajutrz dowiedział się, że siódma córka pewnego sąsiada została w nocy pogryziona przez nieznajome psy. Niejednokrotnie dręczona osoba budziła się we śnie i była w stanie zobaczyć prześladowczynię. Czasem musiała uznać bezsilnie jej wyższość, niekiedy jednak udawało się nawiązać dialog z demonem. Zmora mogła odpuścić ofierze jeżeli ta obiecała jej coś wartościowego w zamian. Czasem takim precjozom mogła być choćby kromka chleba z masłem następnego dnia wręczana pierwszej kobiecie spotkanej kolejnego ranka. Obietnice należało niezwłocznie dotrzymać, w przeciwnym wypadku ryzykowało się wzmożony gniew prześladowczyni, która jak już wiemy z poprzedniego przypadku była w stanie wrócić uzbrojona. Chłopi czasami opowiadali o przypadkach złapania zmory, rzec by można na gorącym uczynku. Przebudzeni w środku nocy zobaczyli na klepisku mysz, kota, żabę lub choćby ćmę. W takiej sytuacji należało nieznane zwierzę przygwoździć nożem lub widłami. Można było też odciąć mu jakąś część ciała. Przyłapana w ten sposób zmora uciekała czym prędzej na pozostałych kończynach. Następnego dnia okolicę mogła sparaliżować informacja o tym, że jedna z miejscowych dziewczynek została znaleziona nad ranem w swoim własnym łóżku bez ręki, warkocza lub z pokiereszowanym ciałem. Niejedna przebita widłami żaba zmieniała się w trupa złośliwej sąsiadki lub co bardziej kuszące teściowej. Zastanawiające czy powyższych wierzeń nie wykorzystywano czasem do uzasadnienia morderstw dokonywanych na jakiejś nielubianej sąsiadce, małżonce bądź zbyt opryskliwej teściowej? Wraz z wzrostem znaczenia chrześcijaństwa arsenał obronny powiększał się coraz bardziej o dewocjonalia, wodę święconą lub obrazy ze świętymi. Czasami obrysowywano łóżko ofiary poświęconą kredą. Takie święte bariery miały rzekomo powstrzymywać demony przed napastowaniem śpiących. Na Mazowszu opowiadano sobie nawet historię o pewnym kościelnym, który obrysowywał łóżka ofiar (za solidną opłatą) za pomocą poświęconej kredy. Pewnego razu obrysował łóżko młodej dziewczyny, co noc dręczonej we śnie. Kilka kolejnych nocy było nadzwyczaj spokojnych, ale wkrótce sytuacja wróciła do poprzedniego stanu i zmora znowu zaczęła męczyć dziewczynę. Po dokładnej inspekcji linii kredowej rodzice ofiary uświadomili sobie, że w kącie, tuż pod ścianą pozostała szpara mająca centymetr, może dwa. Kościelny został poczęstowany bimbrem przed przeprowadzeniem świętego obrzędu, w efekcie linia była daleka od perfekcji. Zmora musiała błąkać się przez kilka nocy szukając bezskutecznie ścieżki do celu i wreszcie, po kilku nocach znalazła ją. Przybrała prawdopodobnie postać małego zwierzęcia, mniejszego nawet od myszy i znalazła wreszcie drogę do śpiącej dziewczynki. Rytuał obrysowania powtórzono, tym razem na trzeźwo i zmora musiała ustąpić. Poza duchownymi i kościelnymi zwracano się również do innych fachowców, znachorów, owczarzy. Właśnie owczarze często pojawiają się w opowieściach tego typu jako posiadacze wiedzy tajemnej, niedostępnej byle komu. Pewien owczarz z Czarnostowa koło Makowa Mazowieckiego cieszył się w XIX wieku olbrzymią popularnością jako specjalista od eksterminacji nocnych demonów. Nie był jednak tani, a raz nawet połakomił się na okup od samej zmory. To złamało jego karierę, stracił swe umiejętności i umarł w nędzy. Nie sposób powiedzieć dzisiaj, na ile wszyscy owi specjaliści od zmór rzeczywiście wierzyli w swoje działania, a na ile byli zwyczajnymi oportunistami korzystającymi z okazji do wzbogacenia lub zdobycia szacunku okolicy. Wydaje się, że przynajmniej część musiała wierzyć w to co robiła. Dzisiaj trudno odróżnić przedchrześcijańskie zmory od ich późniejszych odpowiedników, pełnych zapożyczeń z Zachodniej Europy. Niektórzy badacze sugerują, że nasza poczciwa zmora to tak naprawdę mieszanka starych, słowiańskich demonów oraz zachodnioeuropejskich czarownic, które pod postacią małych zwierząt takich jak łasica, kot lub nawet mysz nawiedzały domostwa i wysysały krew ze śpiących ofiar. Samo działanie zmór tłumaczy się dzisiaj warunkami życia, zasypianiem z pełnym żołądkiem bądź chorobami dręczącymi chłopów. Duszności nocne mogły nawiedzać osoby, które objadały się na noc bądź spożywały dużo alkoholu. Na terenie Rzeszowszczyzny często wspominano o niejakim gnieciuchu, małym, kosmatym stworze, który nocą nawiedzał chałupy i wspinał się na łóżka chłopów. Szczególnie upodobał sobie tych, którzy spożywali alkohol tuż przed snem. Gnieciuch mógł przybrać postać grubego kota, który gniótł przez całą noc swego gospodarza siedząc na jego klatce piersiowej i delektując się zapachem alkoholu. Sam muszę przyznać, że miałem przynajmniej raz w życiu podobne doświadczenie z niejakim Karolem, kotem pewnej przyjaciółki, u której nocowałem przez kilka dni jeszcze na studiach. Na co dzień Karol było wysterylizowanym, otyłym, leniwym i skrajnie bezmyślnym kotem. W nocy zmieniał się jednak w gnieciucha dręczącego gości. Co ciekawe nie tylko mnie spotkała ta wątpliwa przyjemność. Jakiś czas potem dowiedziałem się, że Karol spadł z balkonu na ósmym piętrze i nie przeżył upadku. Jego właścicielka była do końca przekonana, że kot popełnił samobójstwo. Nie zdziwiłbym się gdyby rzeczywiście tak było. Wyrzuty sumienia za to co robił po nocach w końcu okazały się zbyt duże i Karol odebrał sobie życie. Kuzynką zmór i gnieciuchów była niejaka nocnica, o której nie wiemy wiele, poza tym że wydaje się być ona pewnym wariantem zmory. Nocnica, czasami nazywana płaczką atakowała nocą, za cel wybierając przede wszystkim dzieci. Podstawową różnicą był fakt, że zmora ujawniała się nocą a za dnia zamieszkiwała ciało nieświadomej kobiety. Nocnica zaś była pełnoetatowym demonem, mieszkającym poza ludzkimi siedzibami. O nocnicach wspomina w swoim XIII-wiecznym katalogu magii pewien mnich, niejaki Rudolf. Mówi on, że miejscowe chłopki wierzyły w jakiś zabobon, który kazał im nocą modlić się do niejakiej fauny, aby to jej dziecko płakało w nocy, nie zaś ich. Wydaje się, że fauna była jakąś wersją nocnicy a zarazem pozostałością po przedchrześcijańskich wierzeniach w demony leśne, które mogły być zarówno opiekuńcze jak i szkodliwe. W późniejszych wiekach znowu mamy liczne wzmianki o nocnicach, demonach które nawiedzają nocą chałupy, szczypią dzieci i nie dają im usnąć. Powszechnie wierzono, że nocny płacz u dzieci był wywołany właśnie przez nocnice. Chęć uchronienia dziecka przed nocnicami zaowocował wytworzeniem licznych magicznych rytuałów i formuł. Ataków demonicznych szczególnie obawiano się, gdy słońce zachodziło krwisto-czerwono, czyli jak mówiono dawniej „na zażar”. Wtedy to matka mogła wymówić magiczną formułę „zaże, zaże, zażycki – weźcie memu dziecku nocnicki”. Naturalnie nie chodziło tutaj o naczynie do sikania, tylko o nieproszonego gościa z zaświatów. Według innych podań, matka mogła usiąść z małym dzieckiem w oknie, a pierworodny chłopiec obiegał chałupę i pytał się „są tu nocnice?” Na co matka odpowiadała „tak, są!”. Wtedy chłopiec trzykrotnie powtarzał magiczną formułę – „Niech zginą! Niech przepadną!”. Ktoś mógłby teraz parsknąć śmiechem i powiedzieć, że takie zabobony zginęły i nie są już wcale spotykane. Zapewniam, że zachowało się wiele podobnych, a nowe ciągle powstają. Kiedyś wspominałem, że działam w rekonstrukcji historycznej i zaledwie kilka lat temu słyszałem o przypadku, gdy pewien chłopiec dostał na takim wyjeździe ataku epilepsji. Pewna poważna, dorosła kobieta, matka dwojga dzieci próbowała targanego spazmami człowieka wyleczyć za pomocą mudrów. Mudry to takie symboliczne ułożenia dłoni popularne w buddyzmie i hinduizmie. Często można je także zobaczyć na prawosławnych ikonach. Historii powyższej nie zmyśliłem, znam osobiście przynajmniej kilku świadków zajścia. Znany ze Świata Dysku Terry Pratchett napisał kiedyś, że cywilizacją nazywamy wąski krąg światła wokół ogniska. Miał rację. Nasz świat od zabobonu oddziela cienka czerwona linia. Taka sama jaka dzieliła rozsądek od szaleństwa w słynnej powieści Jamesa Jonesa o wojnie w Azji. Wierzenia w nocnice zatarły się już niemal kompletnie, tak więc nie jestem w stanie powiedzieć nawet jak wyglądały. Starsi ludzie opowiadali coś o latających, skrzydlatych stworzeniach przypominających trochę ptaki, trochę nietoperze. Są to jednak tylko strzępki informacji, nie pozwalające na szczegółową rekonstrukcję. Jedyne co zastanawia mnie w nocnicach to ich stosunek do zmór. Oba gatunki działały w nocy w podobny sposób. Czy mogły się spotykać? Współpracować? A może konkurowały o co ciekawsze kęski? Może nocnice atakowały dzieci a zmory tylko starszych? Tego niestety, nie dowiemy się już nigdy.
16 minutes | a year ago
07. Południce
Południce Wielu z was czytało o nich w książkach o mitologii, demonologii i słowiańskich wierzeniach. Inni spotkali je zarywając noce przy pierwszym Wiedźminie CD Projektu. Nieliczni mogli usłyszeć o nich od dziadków. Prawdopodobnie nikt nie może pochwalić się spotkaniem ich na żywo, gdyż mało kto wychodził z takich spotkań cało. Dzisiaj przyjrzymy się bliżej jednym z najbardziej znanych słowiańskich poczwar, demonom polnym zwanym potocznie południcami.   Południce by Mitologika | Słowiańskie Demony https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2019/05/Południce-Final.mp3   Ludy epoki przedindustrialnej gospodarkę opierały głównie na sile mięśni ludzi i zwierząt, w pocie czoła pracujących na polach uprawnych. Takie gospodarowanie było nie tylko mało wydajne (z naszego punktu widzenia), ale również wyczerpujące oraz niebezpieczne dla życia i zdrowia. Na dawnej polskiej wsi wypadki gdy pracujący kilka godzin w upale i pocie czoła kosiarz postanawiał zdrzemnąć się w okolicach południa dla odzyskania sił a następnie dopadał go udar słoneczny lub zawał serca nie należały wcale do rzadkości. W tamtych realiach jednak powiązanie ich z wyczerpaniem układu krążenia bądź porażeniem słonecznym rzadko było pierwszym wytłumaczeniem jakie przychodziło ludziom do głowy. Częściej winę przypisywano znanym z opowieści, a niekiedy także snów polnym demonom. Tym złośliwym poczwarom, które w samo południe wyłaziły z łanów zboża, aby napastować drzemiących żniwiarzy. Odtworzenie dokładnych wierzeń i pełnej listy demonów polnych gęsto zaludniających przedchrześcijański świat słowiański jest już dzisiaj niemożliwe. Brak źródeł pisanych i tysiąc lat panowania chrześcijaństwa na naszych ziemiach zatarło po nich większość śladów. Spośród całej upiornej menażerii hasającej niegdyś pośród łanów najmocniej zachowały się wspomnienia demona o kobiecej postaci i białym stroju. Południca, bo tak najczęściej ją nazywano występowała w relacjach niemal wszystkich Słowian Zachodnich (Czechów, Polaków, Słowaków i Łużyczan). Polne demony pojawiały się także u Słowian południowych, np. u Bułgarów występowały jako samowiły lub samodiwy. Jedynie Kaszubi i Mazurzy nie mogą pochwalić się wspomnieniami spotkań z tą istotą. Może to i dobrze dla nich? W sumie kto chciałby rozpamiętywać, że jego dziadka zadusiła w polu chuda, koścista diablica ze śniadą, pomarszczoną skórą, długimi łapami zakończonymi pazurami, skołtunionymi włosami i wyłupiastymi oczami? Mało przyjemne wspomnienie, a taki właśnie rysopis powstaje z zebranych do kupy zeznań świadków. Im dalej na wschód od Wisły, tym rzadziej spotykane południce, częściej zaś „żytnice”, „żytnie baby” bądź „baby o żytnich zębach”. Niezatarte piętno w nazewnictwie odcisnęło chrześcijaństwo, które szybko skłoniło wieśniaków do poszukiwania rodowodu południc w piekle. Pojawiały się więc „diablice polne”, „diablice południowe”, „czarownice żytnie” i „czarownice południowe”. Ja jednak postaram się zachować jaką taką spójność w całym tym bałaganie jakim są wierzenia Słowian oglądane z naszej perspektywy i będę używał określenia „południca”. Urodą południca nie grzeszyła, o czym już wspominałem. Naturalnie jak mawiają „każda potwora znajdzie swego amatora”, jednak w tym wypadku popyt musiałby być wyjątkowo skromny. Jedynie koneser o bardzo niszowym guście (czytaj: fetyszysta) skusił by się na starą, upiorną kobietę o wysuszonej cerze przykrytej białą suknią. Suknia bywała niekiedy rozchełstana, dzięki czemu można było zobaczyć zwiędnięte, obwisłe piersi. Włosy delikwentki przypominały zwiędłe zielsko, uschłe kłosy zbóż bądź zwyczajnie skołtunione włosy starszej kobiety. Dramatyczny stan uzębienia ucieszyłby jedynie bezrobotnego dentystę, no chyba że natrafiłby na południcę z żelaznymi zębami, bo i takie się zdarzały. Południce szczególnie upodobały sobie łany żyta, w dalszej zaś kolejności pszenicy, jęczmienia lub owsa. Charakterystyczne falowanie tych zbóż tłumaczono sobie najczęściej poruszaniem się niewidzialnego demona, który szukał śpiących dorosłych bądź zbłąkanych małych dzieci. W ostatnich wiekach rozwinęła się wiara w szczególne upodobanie przez nie łubinu, w którym miały rzekomo się gnieździć. Łubin jest rośliną o właściwościach odurzających tak więc sen w jego kępach mógł skończyć się nieprzyjemnym przebudzeniem przypominającym kaca. W niektórych przypadkach rolnik mógł nie obudzić się wcale. Zgodnie z powszechnymi wierzeniami, południce latem zamieszkiwały łany zbóż bądź wspomnianego łubinu. Trudniejsze było znalezienie odpowiedzi na pytanie co działo się z nimi w zimie? Może wylatywały do cieplejszych krajów? Raczej nie, chociaż potencjalnych możliwości jest cała masa. Najczęściej mówiono, że zwyczajnie zimują chłodniejszą porę roku w swoich podziemnych jaskiniach i jamach, niczym zwierzęta zapadające w zimowy sen. Mówiono również, że udają się na zimę do piekieł, skąd zresztą miał wywodzić się ich cały ród. Taka wersja była najpopularniejszą wśród według chrześcijańskich rolników. Nie obca była też teoria, że południca na zimę przybiera dla zmylenia ludzi postaci zwierząt polnych – żmij, żab, myszy. Największe znaczenie miała tu chyba wyobraźnia świadka. Sporadycznie południce posądzano o przebranżowienie, mianowicie w zimie miałyby one wracać, lecz tym razem nie atakowały już śpiących kosiarzy (bo i ciężko byłoby znaleźć śpiącego na mrozie rolnika, a jeśli już taki się znalazł południca raczej zostawiłaby go samemu sobie aby zamarzł). Zimowe południce starały się dla odmiany wyprowadzić zbłąkanych ludzi w jak największe zaspy bądź bezdroża, zostawiając ich na zgubę i śmierć z wychłodzenia. Nie można odmówić tym demonom przebiegłości i determinacji w niesieniu zagłady ludzkim sąsiadom. W niektórych rejonach Słowiańszczyzny południce chyba mieszały się ludziom z równie złośliwymi, lecz zamieszkującymi inną niszę rusałkami. Z mojego punktu widzenia takie rusałko-południce były nawet bardziej interesujące. W relacjach wyłania się nam bowiem obraz młodych, atrakcyjnych dziewcząt, które w lecie pląsały wokół łanów zbóż czyhając na młodych, atrakcyjnych mężczyzn. Następnie, nagie bądź w zwiewnym stroju, którego chętnie się pozbywały figlowały z „nieszczęsnymi” ofiarami, które kończyły zamęczone. Detali owych męczarni nie poznamy, ale podejrzewam że była to śmierć bardziej akceptowalna od zgonu z powodu dżumy, ospy, tyfusu czy rozszarpania przez dzikie zwierzęta, jakich w owych czasach było jeszcze dość sporo w borach i kniejach. W niektórych rejonach zamiast południc w polach błąkały się tzw. baby grochowe, które od tych pierwszych różniło jedynie odzienie uplecione z grochowin. Poza tym również straszyły ludzi i przeganiały ich z pól, bądź w miarę możliwości dusiły słabszych. Południca mogła także wziąć sobie nadgodziny i zostać wieczornicą. Jak nie trudno się domyślić zajmowała się tym samym co w południe, tyle że w mniej uciążliwych warunkach, przy mniejszym upale. Znane są też przypadki brania trzeciej zmiany – wtedy godziny pracy wypadało w nocy, a my mielibyśmy do czynienia z północnicą. Czasem obecnością południc tłumaczono wiry powietrzne powstające w pogodne letnie południa na skutek różnic temperatur bądź ciśnienia. Jak widzimy więc, demony owe były w stanie znaleźć nieprzeliczoną ilość sposobów i forteli aby tylko dobrać się za skórę nieszczęsnym rolnikom. Co je do tego motywowało? Mitologie ludów dawnych rzadko zadawały sobie pytania o motywacje duchów, upiorów czy innego tałatajstwa jakie błąkało się po ziemi. Generalnie było to i prześladowało biednych i niewinnych ludzi. Zazwyczaj biednych i niewinnych. Południce według wierzeń ludowych były najczęściej diabelskimi pomiotami, czarownicami, pokutującymi duszami starych panien bądź wyrodnych matek, które skrzywdziły własne dzieci. Trzeba tutaj nadmienić, że motyw wyrodnej matki krzywdzącej dzieci pojawia się w genezie co najmniej kilku postaci, nie tylko południc. Nasi przodkowie żyli zazwyczaj w warunkach, przy których większości z nas psychika by wysiadła raz dwa. Dzieciobójstwo było właściwie normą, szczególnie w starożytności i wczesnym średniowieczu. Walkę z procederem zabijania dzieci podjął stanowczo dopiero kościół. Dla przykładu jedną z głównych kości niezgody podczas negocjacji przyjęcia chrztu przez Islandczyków w 1000 roku n.e. był właśnie proceder zabijania zbędnych dzieci, zbędnych tj. najczęściej takich które ciężko było wykarmić w świecie, w którym życie od zagłady dzieliła cienka, czerwona linia. Jedne nieudane zbiory mogły zapewnić całej społeczności długą i powolną agonię w nadchodzącej zimie. Wracając jednak do naszych uroczych południc należy wspomnieć, że takową mogła stać się również jednostka, która za życia oszukała bliskich lub sąsiadów. Najczęściej chodziło o zagarnięcie cudzych gruntów, kradzież plonów lub pozbawienie kogoś należnego spadku za pomocą oszustwa. W powyższych wypadkach delikwent mógł zostać ukarany przez siły piekielne potępieniem pod postacią polnego demona. Jednym z takich właśnie demonów mógł być miernik. Miernikiem zostawał ten, kto za życia odmierzał niesprawiedliwie powierzchnię pól, najczęściej oszukując biednych chłopów na rzecz bogatszych panów. Po śmierci stawał się demonem, który nocą błąkał się po polach nieustannie ponawiając niesłuszne pomiary dokonane za życia. Miernikiem mógł zostać również mężczyzna, co pozwala zdjąć chociaż z tego demona odium dyskryminacji ze względu na płeć. O ile południcami niemal zawsze były kobiety (niemal, ponieważ są wyjątki i gdzieniegdzie pojawiały się też dziady polne, południki lub żytniki). Wachlarz zdolności takiego południka nie odbiegał dalece od żeńskiego odpowiednika. Generalnie to dusił on kosiarzy i małe dzieci. Ot po prostu. Nie wszystkie demony polne były wrogo nastawione do ludzi, część z nich wolała im schodzić z drogi, bądź w najlepszym razie ignorowała ich obecność. Do dzisiaj zachowały się wzmianki o niejakich miawkach bądź dziewicach polnych, które nie zabijały napotkanych ludzi. Podobnie w polach można było spotkać karłów, dziwne zwierzęta i małe, tajemnicze dzieci, które znikały gdy próbowano nawiązać z nimi bliższy kontakt. Powyższe można tłumaczyć urojeniami spowodowanymi przebywaniem na upale. Stany urojeniowe często mogły być wzmocnione złym stanem zdrowia i niedożywieniem, powszechnym wśród ludzi żyjących w minionych epokach. Rumuński historyk Matei Cazacu świetnie udowadniał w swojej biografii włada Tepesza zwanego Drakulą nasilenie relacji o pojawieniu się wampirów w okresach głodu lub dłuższych postów o charakterze religijnym. Czasami pochodzenie niektórych demonów było bardziej trywialne. Bohdan Baranowski w swojej świetnej książce „w kręgu upiorów i wilkołaków” podaje ciekawą historię o zbójniku z okolicy Rogożna w Wielkopolsce, grasującym w okolicy w XIX wieku. Zbir ów zwał się Zagacz i zwykł czaić się na swe ofiary w przydrożnych łanach żyta. Stamtąd wyskakiwał i rabował niczego nie spodziewających się podróżników. Z czasem wspomnienie Zagacza dało początek wiejskiej legendzie o polnym demonie i powiedzeniu „nie chodź w żyto, bo Cię zagacz schwyto!”. Te i inne wzmianki o polnych demonach nie zawsze musiały budzić lęk wśród miejscowych. Często budziły one jedynie uśmiech politowania bądź przymrużenie oka. Im bliżej naszych czasów, wszelakie „zagacze” bądź polne baby służyły raczej jako straszaki na małe dzieci, które bezskutecznie starano się utrzymać w ryzach. Sporadyczne przypadki porwań dzieci pozostawionych samym sobie również skłaniały rodziców do wymyślania przerażających demonów, na wzmiankę o których dzieci posłusznie wracałyby do domu. Polski badacz demonologii ludowej Leonard Pełka powołuje się na relacje świadków, starszych mieszkańców wiosek, szczególnie kobiet, które same przebierały się za południce. Ich celem było straszenie dzieci, które uczono w ten sposób, aby nie oddalały się same od domu i nie deptały zboża. Częste wzmianki o dobrodusznych karzełkach zamieszkujących słowiańskie pola nasuwają myśl, że mogą być one pozostałością jakichś dawnych, poczciwych duchów, w które wierzono w czasach przedchrześcijańskich. Niestety ich zagadka tak jak wiele innych nie zostanie już nigdy rozwiązana. Wierzenia w południce oraz inne demony polne zaczęły zanikać już w XIX wieku, wraz z rozwojem nauki, oświaty i środków masowego przekazu – szczególnie gazet. Już w pierwszej połowie XX wieku miały one charakter reliktowy. O południcach oraz innych polnych demonach najprawdopodobniej nie dowiemy się już niczego ponad to co wiemy w tym momencie.
12 minutes | a year ago
06. Demony domowe – ubożęta, domowiki, plonki
Demony domowe – ubożęta, domowiki, plonki Wszystko co nas otacza ma swój początek, tak samo jak my sami. Nasze początki leżą w naszych przodkach. Tych bliższych, o których pamiętamy składając im znicze na grobach bądź zwyczajnie patrząc na ich zdjęcia w albumie rodzinnym oraz tych dalszych, niejednokrotnie zapomnianych. To właśnie oni, zapomniani przodkowie byli źródłem tak popularnej wśród dawnych Słowian wiary w domowe bóstwa opiekuńcze, które strzegły niemal każdej chaty.   Demony domowe - ubożęta, domowiki, plonki by Mitologika | Słowiańskie Demony https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2020/02/Demony-domowe-ubożęta-domowiki-plonki.mp3 Dawno temu każdy kościół miał swojego boga a każda chata swojego skrzata. Dzisiaj nie ma już ani bogów, ani skrzatów. Te mniej więcej słowa są tym co najbardziej zapadło mi w pamięci z seansu Stalkera Andrieja Tarkowskiego. Tak właśnie było w dawnych czasach. Świat Słowian zasiedlały niezliczone stworzenia demoniczne będące pośrednikami pomiędzy chaosem natury a uporządkowanym (przynajmniej w teorii) światem ludzi. Jak wiemy z pozostałych odcinków wiele z nich miało do ludzi nastawienie „podejdź a ci przy….dolę!” Zdarzały się jednak wyjątki i takie najczęściej spotykano najbliżej, czyli we własnej chacie, stodole lub oborze. Większość złośliwych demonów – rusałek, południc, topielców czy upiorów brało swój początek w duszach ludzi tragicznie zmarłych. Im wcześniej ktoś umarły z tym większą wściekłością szkodził ludziom po śmierci. Ciążył na nim balast niezrealizowanego życia. Co się jednak działo z tymi, którzy umarli spokojną śmiercią we własnych chatach, w podeszłym wieku, otoczeni kochającą rodziną? Nie mieli podstaw aby mścić się na innych. Ich dusze mogły po śmierci stać się duchami opiekuńczymi chat, w których mieszkali za życia. Wierzenia przedchrześcijańskich Słowian spowija mgła tajemnicy, ale z tych strzępków jakie udało się nam odzyskać wyłania się niezbyt zachęcająca wizja zaświatów. Życie po śmierci było pełne smutku, pustki i niedostatku, stąd też dusze zmarłych przodków mogły czasami wracać na ziemię, licząc na poczęstunek i opiekę. Stąd prawdopodobnie wywodzą się ubożęta i niebożęta – nazwy jakimi określano takie duchy, oddające beznadzieję ich egzystencji. Według innej jednak teorii nazwa ta została nadana przez chrześcijański kler, walczący z bożętami poprzez deprecjonowanie ich. Do końca nie wiadomo. Zmarli przodkowie wracali przynajmniej dwa razy do roku, późną wiosną i jesienią, w okolicach obecnego 1 listopada. Należało wtedy zostawić im jadło, napitek, a na grobach zapalić znicz, przy którym mogli się ogrzać. Dusza po śmierci błąkała się przez 40 dni po Ziemi, zanim na stałe udała się do Nawii, gdzie po przekroczeniu rzeki umarłych miała stanąć przed obliczem pana zaświatów Welesa. Również po chrystianizacji dusze zmarłych dokarmiano przez sześć tygodni, zanim udały się do krainy zmarłych. Kościoły łaciński i prawosławny niechętnie patrzyły na te praktyki jak na zabobony, finalnie jednak cerkiew przyjęła politykę pobłażliwego ignorowania, podczas gdy kościół rzymskokatolicki rozpoczął zakrojoną na szeroką skalę ofensywę przeciwko ubożętom, domowikom, domowojom, skrzatom, aitwarom, chobołdom i plonkom. Takimi między innymi nazwami obdarzano na Słowiańszczyźnie dawne duchy przodków, które po oficjalnej, chrześcijańskiej likwidacji pogańskiej Nawii, bezdomne przeniosły się z powrotem na ziemię. Nie odwiedzały już żyjących raz na jakiś czas, na stałe zamieszkały w chatach. Domowe demony zamieszkały w chatach i obejściach, zazwyczaj tych, które zajmowali za życia, część jednak musiała znaleźć sobie nowe domostwa. Po zasiedleniu chat rozpoczynali życie upływające głównie na pomocy gospodarzom, im zaradniejszy i pracowitszy gospodarz, tym większa chęć pomocy ze strony ducha opiekuńczego. Mali pomocnicy występowali na całej Słowiańszczyźnie, na Bałkanach można było spotkać stopanów, na Litwie aitwary, w rejonach sąsiadujących z niemieckim obszarem językowym coraz częściej natrafiano na chobołdy, koboldy, skrzaty, krasnoludki. Im dalej na wschód tym więcej domowojów, domowików, ubożąt, plonków. Tu i ówdzie w chacie mógł zamieszkać przyjazny ludziom żmij przybierający różne formy, od węża po kurczaka. Wierzenia Słowian były płynne tak samo jak wierzenia wszystkich innych ludów i potężny niegdyś żmij mógł zmienić się na przestrzeni stuleci w kurczaka. Jak mawiał Napoleon, tylko krok dzieli nas od wielkości do śmieszności. Demony opiekuńcze zamieszkały na stałe w chatach pomagając w codziennych sprawunkach gospodarzom. Za dnia ukrywały się najczęściej na strychu bądź w kątach chałupy, po zmroku zaś przystępowały do działania. Doświadczony skrzat mógł w nocy dokończyć w kuźni pracę, z którą nie wyrobił się kowal. Jego pobratymiec z sąsiedniej chaty w tym czasie czesał koniom grzywy a niebo przecinał aitwar wracający ze zbożem ukradzionym sąsiadom swego gospodarza. Duchy opiekuńcze chat i obejść miały to do siebie, że bardzo często odpowiadały po za pomnażanie majątku gospodarzy, co najczęściej oznaczało zwyczajną kradzież dokonaną w innej chacie. Taki proceder mógł doprowadzić do walki ze skrzatem z innej zagrody, który nie mógł przecież dopuścić do uszczuplenia majątku swego gospodarza. W ubożętach i skrzatach kościół widział poważnego przeciwnika. O ile słowiańskich bogów wymazano z pamięci w ciągu dwóch-trzech pokoleń o tyle demony domowe przetrwały setki lat. Ewoluowały, trwając aż do początków XX stulecia. Zwalczenie bóstw było o tyle łatwe, że pogańscy Słowianie nie mieli tylu świat i ścisłego rygoru modlitw w zgromadzeniach. Kult był czymś bardziej indywidualnym i w zaścianku własnej chaty Słowianin modlił się wraz z rodziną głównie do przodków, którym zostawiał pokarm w miskach. Kościół nie miał problemu z wyrugowaniem bóstw z przestrzeni społecznej nad którą sprawował pełną kontrolę. Walkę zaczęto wcześnie, jeszcze w średniowieczu dawne pogańskie kapliczki, tzw. scaeny rozstawiane na rozstajach dróg dla wędrujących dusz przodków zamieniono w kapliczki z figurkami Chrystusa Frasobliwego. Kler nie był jednak w stanie wejść na stałe do chat i kontrolować ich mieszkańców. Z pomocą przyszła idea aniołów stróży i aniołów w ogóle, propagowana mocno od XVIII wieku. To właśnie skrzydlatych aniołów wezwano do walki z brodatymi krasnalami i kosmatymi ubożętami. Walka szła jednak dość opornie i w XIX wieku chłopi ciągle wierzyli w istoty biorące swój początek z czasów pogańskich. Niejednokrotnie ściany chłopskiej zagrody okupowali święci i aniołowie, ale w ciemnych zakamarkach ciągle można było spotkać małe, kosmate stworzonko. Wygląd demonów opiekuńczych jest równie zagmatwany jak ich imiona. Najczęściej wyobrażano je sobie jako małe, człekokształtne stworzona, niejednokrotnie pokryte gęstą sierścią. Obfite owłosienie nie było tutaj bezpodstawną fanaberią, dawni Słowianie kojarzyli kosmatość z bogactwem i dostatkiem. Słowo bogactwo wywodzi się z tego samego źródła co bóg, bożek, bożątko. Bogowie i bożki od zarania kojarzyli się z bogactwem, zasobnością. Ludzie wierzyli, że dzięki nim mogą poprawić swój byt materialny. Mały, najedzony, kosmaty skrzat w kącie był najlepszą polisą ubezpieczeniową jaką mógł mieć w życiu prosty człowiek. Obok kosmatych skrzatów często pojawiały się stwory przypominające węże lub ptactwo domowe. Wspomniane już żmudzkie aitwary były taką krzyżówką kurczaka z wężem. Po zmierzchu wzbijały się w przestworza i zaczynały pracę na rzecz gospodarzy. Kogut zajmował szczególne miejsce pośród słowiańskiej menażerii jako zwierzę zaczynające dzień, a przez to odpędzające demony czające się w mrokach nocy. Nie trudno było o skojarzenie go z dobrym duchem chaty. w Węże pojawiają się bardzo często w relacjach, co ma swoje źródło w szczególnym stosunku jakim chłop słowiański zwykł podobno darzyć zaskrońce. O ile zabijanie gadów takich jak żmije (nie mylić ze żmijem) było mile widziane i wręcz zalecane, o tyle zabicie zaskrońca traktowano jako czyn bezbożny. Do dzisiaj zachowały się relacje mówiące o opiece jaka spotykała te zwierzęta ze strony chłopów. Nigdy nie przeganiano ich z chat, gnieździły się w zakamarkach, podobno zwykły nawet pić mleko razem z dziećmi z jednej miski. Idea mlecznego brata, zaskrońca ssącego kobiecą pierś podczas gdy drugą ssało ludzkie niemowlę również zaplątała się gdzieś pomiędzy baśniami i legendami. Chłopi często starali się na wszelkie sposoby ułatwić swoim małym gościom powrót nocą do zagrody, stąd też w stodołach często jedna deska w dachu nie była przybijana, tak aby demon mógł spokojnie wrócić po nocnej zmianie. Na szczególną uwagę zasługują wierzenia związane z progiem, który miał symboliczne znaczenie w konstrukcji chaty i życiu zamieszkującej ją rodziny. Mile widziano zaskrońce, które uwiły sobie tam legowisko. Często wierzono, że właśnie tam, pod progiem mieszka opiekuńczy demon chaty. W czasach przedchrześcijańskich to pod progami niejednokrotnie składano tzw. ofiary zakładzinowe, czyli ofiary mające zapewnić powodzenie w budowie lub życiu przyszłych mieszkańców budynku. W Poznaniu archeolodzy znaleźli pod progiem domostwa z X wieku szczątki noworodka, najpewniej porońca (tj. dziecka zmarłego w trakcie porodu). Taki pochówek miał obłaskawić duszę martwego i uchronić rodzinę, a zwłaszcza jego matkę przed zemstą. Znaczenie demonów opiekuńczych w słowiańskich domostwach spadało wraz z upływem czasu. Jeszcze po wprowadzeniu chrześcijaństwa były one niejednokrotnie głównymi bóstwami czczonymi w obejściu. Stopniowo ich znaczenie gasło, z kierowników stały się jedynie pomocnikami, a później zaledwie ciekawostką. Jeszcze nasi dziadkowie słuchali o nich opowieści, chociaż najczęściej były to jedynie bajki opowiadane małym dzieciom, które starano się nauczyć gospodarności i pracowitości. Ostateczny cios wszystkim skrzatom i domowojom zadała nie masowa edukacja czy działania kościoła lecz elektryfikacja wsi dokończona po II wojnie światowej. Stałe źródło światła w chacie spenetrowało wszystkie, najciemniejsze zakamarki pozbawiając kosmatych mieszkańców miejsca, gdzie mogliby się schować i zacząć od nowa. W pogańskie zaświaty nikt już nie wierzył, w chrześcijańskich nie było dla nich miejsca, a z chat przeganiały ich wszędobylskie światło żarówki. Zniknęli więc tak jak ci, którzy w nich niegdyś wierzyli. A my zostaliśmy sami, w naszych chatach nie ma już skrzatów, a bogów też się pozbyliśmy.
10 minutes | a year ago
05. Wilkołaki
Wilkołaki   Ich wycie przeszywało grozą serca nawet najodważniejszych junaków. Nie jeden z naszych przodków kilkakrotnie rozważył konsekwencje ewentualnego spotkania z tym półdemonem, zanim ruszył do mrocznej puszczy. Wilkołaki są znane każdemu z nas, nawet dzieciom, zaludniając baśnie, legendy, kino od tanich horrorów klasy xyz aż po wysokobudżetowe hollywoodzkie produkcje. Po wampirach, które przeżyły niesamowity renesans w ostatnich latach, wilkołak jest prawdopodobnie najbardziej znaną istotą z pogranicza jawy i snu. Koszmarnego snu. Wilkołaki by Mitologika | Słowiańskie Demony https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2020/02/wilkolki-2020.mp3 Wierzenia w ludzi żerujących na swoim gatunku pod postacią lokalnych krwiożerczych drapieżników są stare jak ludzka cywilizacja. Jedyna różnica tkwi w gatunku zwierzęcia, który byłby celem przemiany. W Europie najczęściej zmieniano się w wilki, w Afryce były to lwy i lamparty, Indianie mogli się zmieniać w pantery a mieszkańcy półwyspu Indyjskiego w tygrysy. Powyższe zwierzęta nie wyczerpują całej listy, bo przecież nawet wiewiórki czy bobry mogą zmienić się w nieubłaganych katów rasy ludzkiej o czym przekonują nas mniej ambitne horrory. Skoro ludzka wyobraźnia do zadania eksterminacji własnego gatunku zatrudnia dzisiaj tak nieszkodliwe wydawałoby się zwierzęta to skąd wiemy czy dawni Słowianie nie wierzyli w jakiegoś okrutnego bobrołaka? Albo monstrualną Mega Wiewiórę ciskającą w słowiańskie chatki ognistymi szyszkami pożogi! Na pewno tak było! Wracając jednak do meritum, czyli wilkołaków zwanych w naszym regionie częściej wilkołkami, były one połączeniem natury człowieka i wilka. Sama nazwa wilkołak wywodzi się od połączenia słów vlk i dlaka – dlaka oznaczała dawniej sierść. Znaczenie jest więc proste – wilcza sierść. Pierwsza wzmianka o wilkołakach w Europie pojawiła się już u Herodota, który przypisywał tę skłonność właśnie ludom zamieszkującym rejony uważane za kolebkę Słowian. Później wilkołaki pojawiają się jeszcze w utworach Petroniusza, tego samego który był bohaterem Quo Vadis Sienkiewicza. W przypadku tej bestii nie da się więc odróżnić oryginalnych wierzeń przedchrześcijańskich Słowian od naleciałości importowanych z wszystkich części kontynentu. Można jednak wnioskować, że Słowianie przed chrystianizacją wzorem innych ludów pierwotnych wierzyli, że istnieją ludzie, najczęściej czarownicy, którzy potrafią dobrowolnie przybrać postać wilkołaka. Z upływem lat wpływ chrześcijaństwa poszerzył te wierzenia. Wilkołakiem mogła się więc stać również osoba niewinna, zaczarowana w ten sposób przez mściwą wiedźmę lub czarownika. Również najgorsi grzesznicy mogli po śmierci zostać objęci boską klątwą, tułali się po świecie zmuszeni atakować innych zwyrodnialców pod wilczą postacią. Szczególnie te ostatnie wierzenia nie wydają się mieć wiele wspólnego z pierwotną religią Słowian. Prawdopodobnie w zamierzchłych czasach nasi przodkowie łączyli pierwotną wiarę w możliwość przejęcia duszy zwierzęcia poprzez rytualne założenie jego skóry połączone ze spożyciem środków odurzających i wprowadzeniem się w ekstatyczny trans. Pieczę nad wilkami jako stworzeniami leśnymi sprawował niegdyś leszy, po chrystianizacji wyręczył go w tym święty Mikołaj. Przypisanie Mikołajowi wilków brało się z połączenia ich największej aktywności wczesną zimą z dniem jego święta, które wypadało 6 grudnia. Wzmożona aktywność wilków w tym okresie, tuż przed świętami Bożego Narodzenia zaowocowała wprowadzeniem wilka do orszaku kolędników. Wilkołak jak już wspomniałem był półdemonem, podobnie jak zmora. Zawsze był duszą jakiegoś konkretnego osobnika, który mógł wrócić do swojej postaci po spełnieniu pewnych warunków. Do naszych czasów zachowały się wzmianki o wielu mniej lub bardziej wyszukanych praktykach, które czarownik musiał odprawić aby przyjąć postać wilka i następnie powrócić do swej pierwotnej, ludzkiej. Jeszcze w XIX w Mielniku nad Bugiem mieszkała podobna pewna kobieta trudniąca się czarami. W jej repertuarze znajdowała się również transformacja w postać wilka. Aby tego dokonać musiała siedmiokrotnie obiec siedem drzew. Po obiegnięciu siódmego przyjmowała kompletną postać bestii i przystępowała do prześladowania miejscowych chłopów, głównie porywając ich domowe zwierzęta. Pewnego razu przy procederze zdybał ją miejscowy gajowy, który bez zastanowienia ustrzelił wiedźmę gdy ta obiegała już siódme drzewo. Śmierć była natychmiastowa, a kobieta od razu wróciła do swej ludzkiej postaci. Historia podobno jest prawdziwa i trąci znamionami zwykłego morderstwa, do którego zabójca dorobił nadprzyrodzone wytłumaczenie. W podobny sposób zdesperowany zięć mógł bez konsekwencji wysłać na tamten świat znienawidzoną teściową. Jak pamiętamy, zmory atakujące chłopów nocą również wracały do ludzkiej postaci na ranem. Zabójca mógł w nocy zaszlachtować bądź dotkliwie poranić sąsiadkę lub teściową a nad ranem wyjaśnić, że walczył ze zmorą w trakcie snu. Podobnie końcem XIX wieku w okolicach Dąbrowy Białostockiej żył pewien dziwny, młody chłopak, który często znikał na wiele dni w lesie po czym wracał podrapany tak jakby walczył z jakimiś zwierzętami. Podczas takiej nieobecności jeden z jego sąsiadów przegnał nocą wilka, próbującego porwać jego owce. Podczas walki gospodarz zranił zwierzę widłami w nogę. Młodzieniec miał jakoby wrócić następnego dnia utykając. Niedługo po tym zajściu zniknął ponownie, tym razem na zawsze. Także w tej sytuacji prawdopodobieństwo uśmiercenia podejrzanego o wilkołactwo chłopaka było bardzo duże. Historii tego typu jest sporo, ostatni przypadek ataku dokonanego na rzekomym wilkołaku miał miejsce w 1901 roku we wsi Myscowa w powiecie krośnieńskim. Podczas wypasu owiec z miejscowego lasu wybiegł nagle wilk i porwał jedno ze zwierząt. Świadkowie zajścia, pasterze natychmiast rzucili się na ratunek, ale nie zdążyli złapać napastnika. Wilk czmychnął z łupem w gęstwinę, na drodze wściekłych pasterzy stanął jednak ni stąd ni z owąd miejscowy dziad proszalny (czyli żebrak), Iwan Karczmarczyk. Z miejsca został posądzony o wilkołactwo i brutalnie skatowany przez pastuchów. Od śmierci uratował go miejscowy żandarm, który zgłosił sprawę do sądu grodzkiego. W linczu oprócz pasterzy uczestniczył nawet miejscowy wójt, wszyscy zostali skazani za ciężkie pobicie na zawrotnie surowe kary od pięciu do dziesięciu dni aresztu. Mamy dzisiaj skłonność do idealizowania życia naszych przodków, którzy mieli jakoby egzystować w spokojnych, małych społecznościach żyjących w zgodzie z naturą. Nic bardziej mylnego. Kiedyś natknąłem się na świetny zbiór esejów Lecha Jęczmyka pt. „Nowe Średniowiecze”. W jednym z nich autor wspominał jak na wsi polskiej, jeszcze w XX wieku rozwiązywało się problem niedołężnych starców będących balastem dla rodziny. Mówimy o czasach gdy renty i emerytury nawet jeśli istniały to były dostępne jedynie nielicznym, a utrzymanie starszych ludzi spoczywało na barkach rodziny. Taki zniedołężniały staruszek, nie mogący o siebie zadbać w pewnym momencie, w środku zimy był przez rodzinę przenoszony na noc do stodoły lub innej szopy. Na miejscu naturalnie zamarzał na śmierć. Po takiej orzeźwiającej wycieczce staruszka zabierano z powrotem do domu i gdy zwłoki nieco się nagrzały publicznie oznajmiano zgon. Likantropię, czyli inną nazwę wilkołactwa tłumaczono na różny sposób. Chyba najbardziej zaskakujące wyjaśnienie tej dolegliwości przedstawił Ludwik Krzywicki. Wyjaśniał wilkołactwo jako „…jedną z szat dziejowych przybranych w wiadomej epoce historycznej przez zboczenia epileptyczne natury krwiożerczo-erotycznej”. Wilkołactwo byłoby więc upustem odwiecznej, psychopatologicznej chęci do zabijania i pożerania innych ludzi. Krzywicki zauważył, że w społeczeństwach w których ludożerstwo było akceptowane nigdy nie pojawiły się wierzenia w istoty o charakterze łączącym ludzi i miejscowe drapieżniki. Wilkołaki prawdopodobnie nigdy nie osiągnęły takiej popularności jak bardziej przyziemne demony – ubożęta, zmory, topielce. Jak wspomniałem, ciężko odtworzyć szczegóły wierzeń z nimi związanych z okresu przedchrześcijańskiego lub nawet średniowiecza. W źródłach pisanych pojawiają się dopiero w XVI wieku, szczyt ich popularności przypada na okres największej ciemnoty czyli XVII i XVIII wiek. Wierzenia w XIX i XX wieku gdy wsią zainteresowali się etnografowie mają charakter wspomnień i historii którymi straszono niegrzeczne dzieci. Polskie podania o wilkołakach wydają się być mieszanką pierwotnych wierzeń ludów myśliwskich, chrześcijańskich naleciałości oraz lęku jaki wzbudzał niebezpieczny i tajemniczy drapieżnik, do XIX wieku w istotny sposób zagrażający ludziom.
15 minutes | a year ago
04. Demony leśne
Demony leśne   W dawnych czasach gęsta, nieprzerwana puszcza pokrywała większą część środkowej i wschodniej Europy. Lasy były domem licznych dziko żyjących zwierząt, na które polowali nasi przodkowie. Ludzie czerpali wiele korzyści z leśnych ostępów pozyskując owoce, opał i dziczyznę. Musieli się jednak liczyć z wszelkimi niebezpieczeństwami czyhającymi na nich w głuszy. Wbrew pozorom spotkanie zbójców czy rozjuszonego tura nie było najgorszym co mogło przytrafić się im wśród dziewiczych kniei. Las od zarania dziejów był bowiem siedzibą licznych istot z pogranicza snu i jawy. Nieliczne były ludziom przychylne, inne lękały się człowieka, większość jednak, jak przystało zdrowemu na ciele i umyśle demonowi chciała przysporzyć naszym przodkom jak najwięcej kłopotów.   https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2019/12/Demony-leśne-final.mp3   Współczesny człowiek nie jest przyzwyczajony do życia w lesie i przetrwanie samotnej nocy w głuszy byłoby dla niego dużym wyzwaniem. Wbrew pozorom nasi przodkowie, żyjący w lesie na co dzień również odczuwali lęk poruszając się pośród drzew. Zwłaszcza samotnie. W średniowieczu puszcze roiły się od dzikich i groźnych zwierząt, które albo zostały doszczętnie wytępione setki lat temu jak majestatyczne tury bądź przetrzebione jak niedźwiedzie, wilki czy rysie. Dzisiaj leśnym zwierzęciem budzącym nieraz apokaliptyczny lęk jest kleszcz… Dziwne odgłosy, szelesty liści, nienaturalnie wygięte gałęzie rzucające przerażające cienie na poszycie sugerowały interwencje sił nadprzyrodzonych. Rozbujała wyobraźnia szybko zaczęła płodzić kolejne istoty demoniczne czające się w najgęstszych matecznikach. Większość z nich miała cechy zwierzęce. Ludy prymitywne darzyły zwierzynę głębokim podziwem, ujęte wytrzymałością wilków, siłą niedźwiedzi, brutalną agresją turów czy przebiegłością lisów. Wiele społeczeństw pierwotnych wywodziło swe początki od zwierząt, inne próbowały nawiązać z nimi łączność w ekstatycznych transach. Przeciętny Słowianin tłumaczył sobie życie lasu na swój sposób, lecz brak głębszej wiedzy uruchamiał wyobraźnię, która w miejsce niewiadomego wkładała bogów i demony. Najwięcej chyba demonów zrodziło się nie ze spotkań z wilkami, niedźwiedziami czy dzikami lecz z puchaczami. Już rzymska strzyga wywodziła się z puchacza, tajemniczego ptaka wydającego przedziwne, często przerażające odgłosy nocą. Łacińska nazwa puchacza Bubo Bubo – dała początek słynnemu bobu – bliżej nieokreślonemu demonowi, który zwykł prześladować małe, niegrzeczne dzieci. Jeszcze moi kuzyni, którzy przyszli na świat w ostatniej dekadzie XX wieku byli w dzieciństwie straszeni bobem. Nie mylić tutaj z warzywem. Od boba wzięły się nazwy bobka i buki w polskim tłumaczeniu Muminków. Lęk jaki budził wśród naszych przodków zwykły puchacz zdecydowanie podważa mit jakoby czuli się oni w lesie swojsko i za pan brat z dziką przyrodą. Pierwotni Słowianie prawdopodobnie nie rozróżniali licznych gatunków demonów, z całą zaś pewnością nie mieli rozbudowanych bestiariuszy czy demonologii. Musieli jeszcze poczekać na swojego Karola Linneusza. Większa część złośliwych stworzeń demonicznych nosiła najprawdopodobniej zbiorczą nazwę biesów. Pozostałością tych pospolitych biesów jest na przykład dzisiejsza nazwa Bieszczadów, gdzie musiały występować szczególnie licznie. Z czasem w miarę rozwoju społecznego oraz nasilania się wpływów zewnętrznych pospolite biesy zaczęły dzielić się na bardziej zaawansowane i wysublimowane rodziny. Nie uniknęły tego również demony leśne. Wraz z ekspansją chrześcijaństwa biesy nabierały coraz więcej cech diabelskich łączących je z chrześcijańskim piekłem. Importem z zewnątrz mógł być sam czart, który według Kazimierza Moszyńskiego wywodził się od łacińskiego słowa curtus – kulawy, krótki, chromy. ______ Nie wiadomo czy nazwa ta przyszła z chrześcijaństwem czy nieco przed nim, prawdopodobnie jednak odnosiła się do tych biesów, które w jakiś sposób słabowały na ciele lub umyśle, były szpetne lub kuśtykały. Z Moszyńskim nie zgadzają się jednak inni badacze, którzy czarta wywodzą z języka prasłowiańskiego. To tylko jeden z przykładów nieporozumień i wątpliwości jakei otaczają wierzenia dawnych Słowian. Przykładem ewolucji pospolitego biesa może być łęczycki diabeł Boruta. Jego imię wywodzi się od miejsca zamieszkania, tj. boru. Boruta mógł występować w wyobraźni miejscowej ludności już w czasach przedchrześcijańskich jako jakiś borowy czy borowiec. Z czasem jednak zmienił się, nabrał nawet cech typowego polskiego szlachcica, stał się diabelskim alter ego całej klasy społecznej. O diabłach borowych słyszano nie tylko w Łęczycy. Podczas prześladowań czarownic, tak popularnych w Rzeczpospolitej XVII i XVIII wieku często zdarzało się, że donosiły one na swoich wspólników, którymi najczęściej bywały zwykłe diabły leśne. Prasłowiańskie puszcze zamieszkiwał demon zwany na Wschodzie leszym, na Zachodzie borowym a na Bałkanach Wilczym Pasterzem. Wzmianki o nim rozciągają się jak Słowiańszczyzna długa i szeroka, aczkolwiek najwięcej ich znaleźć można na terenie Rusi, Białorusi i Polesia. Leszy/borowy żył w głębokich lasach a natknięcie się na niego nie zawsze musiało kończyć się tragedią. Zdarzało się, że pomagał chłopom odnaleźć zagubione zwierzęta gospodarskie a zbłąkanym drogę. Mógł także wyprowadzić człowieka w najgłębszą puszczę bądź porwać młodą, piękną dziewczynę w celach reprodukcyjno-rozrywkowych. Generalnie las uchodził za miejsce niebezpieczne dla młodych kobiet, które dziwnie często w nim znikały, czasem z racji kiepskiej orientacji w terenie, innym razem przy wydatnym współudziale różnych zbójów. Działalność tych ostatnich można było wytłumaczyć istnieniem leszego bądź diabła borowca. Sam leszy wydawał się być swego rodzaju opiekunem lasu i zwierzyny łownej, stąd zwracali się do niego myśliwi. Po wprowadzeniu chrześcijaństwa z wszystkich funkcji wyzuło go kilku świętych. Wilkom zaczął przewodzić św. Mikołaj, myśliwi i leśnicy zwracali się odtąd do św. Jerzego lub św. Huberta. Wygląd leszego nie jest ustalony, mógł jak inne leśne demony przybierać tak postaci zwierząt jak ludzi oraz hybryd. Leszego często przedstawia się obecnie jako hominida z imponującym porożem jelenia. Warto zauważyć, że niewiele słowiańskich demonów wyobrażano sobie z rogami. Na Bałkanach zdarzało się to karkandżułom, poza tym wpływy chrześcijaństwa przysposobiły rogi czartom i biesom. Możliwe, że nosił je również leszy, chociaż bardziej prawdopodobne, że jeżeli już przyjmował postać zwierzęcia byłby to prędzej niedźwiedź. Zwierzę to szanowane było ze względu na siłę, nie mając poza człowiekiem naturalnych przeciwników w lesie ono najbardziej nadawało się na Pana Kniei. Leszy mógł szkodzić niewinnym ludziom zsyłając na nich chorobę. Gdy jakiś chłop wyszedł do lasu zdrowy a wrócił chory mówiło się, że przestąpił szlak leszego/borowego. Dzisiaj takie zjawiska też mają miejsce z tym, że nazywamy je kleszczowym zapaleniem mózgu bądź boreliozą. Choroby odkleszczowe nabywane w lesie były w średniowieczu kompletnie nieprzeniknione. Warto zauważyć, że dopiero na początku XX wieku w Szwecji połączono tak widoczny i charakterystyczny przecież rumień z ugryzieniem kleszcza. Nic dziwnego, że objawy pojawiające się po jakimś czasie, bez widocznych śladów ukąszeń zrzucano na demony. Leszy wywodził się prawdopodobnie z zamierzchłych wierzeń sięgających paleolitu, kiedy to prehistoryczni myśliwi czcili istotę, zwaną przez dzisiejszych naukowców Panem Dzikiej Zwierzyny. W przeciwieństwie do pomniejszych demonów leszy działał samodzielnie i był panem pewnej części puszczy. Nieprzebyte knieje mieli podobno zamieszkiwać dzicy ludzie, pokryci gęstym włosiem od stóp aż po głowę. Oni również byli niebezpieczni dla ludu, chętnie porywali młode kobiety a zbłąkanych podróżnych konsumowali. Dzicy ludzie najprawdopodobniej wzięli swój początek z relacji o spotkaniach z małpami w Azji i Afryce. Wędrowcy zabarwiali takie spotkania aby zainteresować słuchaczy i z czasem powstał nowy gatunek groźnych istot. Jeżeli rzeczywiście pochodzą oni od małp to ich rodowód nie może być równie stary co w przypadku np. leszego i prawdopodobnie pojawili się w relacjach dopiero w późnym średniowieczu. Las był również siedliskiem licznych i wyjątkowo wrednych demonów kobiecych zwanych babami jagami, jagami, jędzami, babojagami. Prawdopodobnie samo słowo „jaga” wzięło się od jędzy oznaczającej dosłownie „staruchę mąk”. Wyglądem przypominały stare, samotne kobiety, żyjące gdzieś w leśnych ostępach. Najczęściej z kotem jak przystało starym pannom, tak wytykanym w pierwotnych społeczeństwach uzależnionych od licznej i szybkiej reprodukcji rekompensującej liczne zgony. Przedchrześcijański charakter tych jędz i babojag nie jest możliwy do odtworzenia. Po wprowadzeniu chrześcijaństwa zaś zostały one zepchnięte do leśnego podziemia, swego rodzaju pogańskiej partyzantki, w ramach której zajmowały się szkodzeniem pobożnemu ludowi. Spotkanie takiej baby jagi źle się kończyło, o czym najdobitniej przekonali się Jaś i Małgosia. Młody mężczyzna nie mógł się czuć w lesie pewnie, ponieważ czyhały na niego leśne rusałki. Były kuzynkami bardziej znanych wodnych rusałek, z tym że brały swój początek z dusz młodych kobiet, które straciły życie w dramatycznych okolicznościach w lesie. Najczęściej popełniając samobójstwo poprzez powieszenie na jakiejś gałęzi. Leśne rusałki polowały na młodych mężczyzn, których uwodziły śpiewem i kuszącym wyglądem. W najlepszym wypadku wyprowadzały nieszczęśnika na manowce i tam go zostawiały, w najgorszym oddawały się z nim pieszczotom, które kończyły się dlań tragicznie. Po lasach kręciły się też mamuny wykradające dzieci nieuważnym rodzicom. Występowały najczęściej pod postacią dorosłych kobiet, które znikały tak szybko jak tylko to było możliwe po dokonaniu podmiany swojego, często upośledzonego potomka (tzw. odmieńca) na zdrowe dziecię. Opowiem o nich szerzej w specjalnie im poświęconym odcinku. Wiele leśnych demonów miały umiejętność przybierania postaci zwierząt, które normalnie występowały w lasach. W ten sposób niejeden borowiec czy leszy mógł przybrać postać atrakcyjnej łani bądź jelenia i wyprowadzać myśliwych na manowce. Tak działał np. niejaki lejin, demon przybierający postać jelenia. Mógł pójść jednak dalej i przemienić się w zabójczego niedźwiedzia, dzika, rysia bądź wilka. W takiej formie był w stanie zabijać zbłąkanych ludzi, szczególnie kobiety i dzieci. Warto zauważyć, że wiele przypadków rozszarpania przez dzikie zwierzęta przypisywano właśnie istotom nadprzyrodzonym. Populacja dzikich zwierząt znacznie spadła w XIX wieku, chociaż inne, takie jak np. przerażający tur zniknęły z naszych lasów już wcześniej. Wraz ze spadkiem liczby groźnych zwierząt wymierać zaczęły tez relacje o demonach atakujących pod ich postacią. W rejonach Słowiańszczyzny graniczących z niemieckim obszarem językowym, głównie w Polsce, Czechach, Słowenii często pojawiał się tzw. Leśny Jeździec. Miał to być duch jakiegoś szczególnie okrutnego dostojnika, który dręczył lud także po śmierci. Podróżował po lesie, najczęściej w czasie burzy na czele swojej upiornej świty i pozbawiał życia każdego kogo napotkał na swojej drodze. Leśny Jeździec najprawdopodobniej jest słowiańską wariacją Odyna pędzącego na orszaku walkirii i demonów podczas tzw. Dzikich Łowów. Występowanie podań o leśnym jeźdźcu również wskazuje na związek z germańskim obszarem kulturowym. Leśne demony stanowiły bardzo oryginalną i różnorodną mieszankę. Żaden z nich nie posiadał spójnej charakterystyki tak jak miało to miejsce w przypadku zmory, upiora czy topielca. Szeroki obszar występowania rodził przeróżne wariacje i podgatunki. Tym co charakterystyczne dla leśnych demonów było ich w przeważającym stopniu szkodliwe nastawienie wobec człowieka. W pewnym sensie oddaje to uczucia, jakie wobec lasu posiadał nasz przodek. Nie było w nim miłości i szacunku dla przyrody, częściej lęk i groza.
16 minutes | a year ago
03. Płanetnicy i latawce
Płanetnicy i latawce   Słowianie jak każdy lud stojący na dość prymitywnym stopniu rozwoju kulturalnego tłumaczyli sobie zjawiska atmosferyczne sposobami, których na pewno nie nazwalibyśmy mianem naukowych. Huragany zrywające dachy były wywołane gniewem kapryśnego demona tak samo jak piorun czy ulewa. Niejednokrotnie pewne zjawiska atmosferyczne miały swojego własnego patrona, który zajmował się tylko i wyłącznie ich realizacją. Społeczeństwa starożytne i średniowieczne były niemal w całości złożone z rolników, którzy stanowili ponad 90% całej populacji. Ktoś kiedyś powiedział, że historią ludzkości nazywamy przygody najbogatszego 1% populacji, podczas gdy cała reszta pracowała w polu. Nie trudno jest więc zrozumieć, że dla tych ludzi, żyjących bez supermarketów, chłodni, nawozów sztucznych kluczowe znaczenie miało kiedy, w jakiej ilości i gdzie spadnie deszcz.   Płanetnicy i latawce by Mitologika | Słowiańskie Demony https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2019/12/Przestworza-Final.mp3   Sam deszcz nie musiał być wcale błogosławieństwem ratującym przed zdradliwą suszą. Co bowiem gdy przyniósł gradobicie? Dla małej, średniowiecznej społeczności mogło to oznaczać głód i depopulację. Dlatego też we wszystkich kulturach rozwinęła się wiara w modlitwy i zaklęcia, które mogły oddalać lub przywoływać upragnione oberwanie chmury. Gwałtowny, chłodny wicher mógł mieć bardziej jednostkowe oddziaływanie, które również starano sobie wytłumaczyć zjawiskami nadprzyrodzonymi. Szczególnie chłopi pracujący nago w polach byli narażeni na zwyczajne przewianie. Ból i paraliż mięśni towarzyszący tej dolegliwości przychodził bardzo szybko i jeszcze w XX wieku tłumaczony był działalnością złośliwego demona, który zaatakował nieszczęśnika pod postacią wiru powietrznego. Aby lepiej zrozumieć wierzenia naszych przodków musimy wpierw zrozumieć jak patrzyli oni na niebo, chmury, wiatr, ulewę. Na Słowiańszczyźnie zachowało się wyjątkowo mało śladów po wierzeniach w bóstwa nieba co nie wyklucza w żadnym wypadku ich istnienia. Wyraźnie daje się jednak zauważyć pewien dualizm w pojmowaniu zjawisk atmosferycznych, szczególnie burzy. Dla współczesnego nam człowieka, burza jest często przerażającym zjawiskiem, zwłaszcza jeżeli przyszło mu ją spędzić na dworze. Pochmurne niebo smagane wichrem, rzęsisty deszcz, od czasu do czasu groźny piorun przecinający nieboskłon. Od deszczu można zmoknąć, wiatr może porwać czapkę a piorun uszkodzić elektronikę bądź trafić w jakiegoś nieszczęśnika. Czy nasz przodek, patrzący w burzowe niebo widział to samo co my? Widzieć mógł coś podobnego, lecz na pewno inaczej tłumaczył sobie cały ten harmider. Przede wszystkim, dla słowiańskiego chłopa burza była personifikacją konfliktu, wielkiej batalii jaka toczyła się pomiędzy upostaciowionymi siłami przyrody. Wichry niemal zawsze były łączone z istotami demonicznymi, złymi duchami szkodzącymi ludziom. Powszechnie nienawidzono i lękano się silnego wiatru. Jak pamiętamy to właśnie wichry rodzące się w letnie południe wśród pól łączono z przerażającymi południcami. Wicher mógł być tak naprawdę polnym czartem, wyjątkowo paskudnym demonem pędzącym wśród zawieruchy z wnętrznościami wylewającymi się z otwartej jamy brzusznej. Wśród wichru bałkańscy Słowianie mogli dostrzec wiły lub nawki – potępione dusze żerujące pod postacią ptaków na słabszych – dzieciach i ciężarnych kobietach, którym wydziobywały płody. Burza mogła skrywać także potężniejsze demony – jak na przykład bułgarskie lamie lub chały walczące z zazwyczaj przychylnymi ludziom żmijami. Te konflikty na szczycie rzadko mogły przynieść coś dobrego człowiekowi, który mógł jedynie biernie obserwować apokaliptyczne bitwy w przestworzach. Także meteoryty miały swoje, logiczne wydawałoby się wytłumaczenie. Szczególnie bałkańscy Słowianie zwykli widzieć w nich żmijów, wracających wieczorem do swoich ludzkich kochanek bądź niosących skradzione bogactwa swym władcom – czarnoksiężnikom. Wraz z rosnącymi wpływami chrześcijaństwa coraz częściej w meteorach widziano czarownice lub wręcz czarty. Stąd też okolice miejsca, w którym spadł meteoryt skwapliwie przeczesywano w poszukiwaniu nieproszonych gości. Bardzo często w jakiejś pobliskiej chatce znajdowano podejrzaną starszą babcię, która miała pecha znaleźć się w złym czasie i miejscu. Odmienne uczucia towarzyszyły jednak tym wydawałoby się najbardziej przerażającym zjawiskom atmosferycznym – piorunom. W wielu przedchrześcijańskich kulturach pioruny łączono z potężnym bóstwem lub bóstwami nieba. Nie inaczej było wśród Słowian, którzy według pozostałych relacji mieli łączyć je z bogiem Perunem. A przynajmniej Słowianie wschodni zamieszkujący Ruś. Piorun był zjawiskiem pożytecznym, był znakiem że dobre bóstwo prowadziło walkę z demonami, błyskawica była tutaj swego rodzaju pociskiem ciskanym w czarty, chały, lamie, wiły. Ciskać mogły nie tylko wysokie bóstwa, zdolność tę posiadali także żmijowie i płanetnicy. Po wprowadzeniu chrześcijaństwa stanowisko Gromowładnego zajął św. Eliasz. W Biblii czytamy, że ów Eliasz został w otoczeniu błyskawic zabrany ognistym rydwanem do nieba. To wystarczyło, aby uczynić go władcą burzy. Odtąd to on, nie zaś Perun ogniem niebiańskim walczył ze złośliwymi czartami. Powszechnie wierzono, że resztkami takich boskich pocisków są skamieniałe belemnity, które zbierano i przechowywano jako relikwie. Sama nazwa tego głowonoga wywodzi się z greckiego słowa belemnos – pocisk, strzała. Człowiek mógł oberwać piorunem tylko jeżeli demon skrył się w jego ciele bądź tuż za nim. Stąd bierze się przesąd zabraniający stawania pod drzewami w czasie burzy. Pod drzewami zwykły się bowiem chować demony lękające się piorunów. Śmierć od pioruna była dla człowieka błogosławieństwem i nikt go nie żałował. Piorun uświęcał ofiarę, dawał gwarancję szczęścia w zaświatach. Wśród chrześcijan uważano, że dusza szła od razu do nieba, podobnie jak dusza zabitego w boju wojownika lub kobiety zmarłej w połogu. Nie można wykluczyć, że jest to pozostałość pierwotniejszych wierzeń. Miejsca po uderzeniu pioruna często stawały się miejscami pielgrzymek, drzewa trafione przez boski pocisk uznawano z miejsca za święte. Z pożarami wywołanymi przez uderzenia piorunów przeważnie nie wolno było walczyć, sporadycznie dozwalano gaszenie używając mleka. Podobne wierzenia często kończyły się tragicznie. W 1887 roku mężczyzna trafiony przez piorun w okolicach Charkowa nie otrzymał żadnej pomocy pomimo, ze dawał oznaki życia. Umarł po kilku godzinach. Demony powietrzne brały swój początek podobnie jak ich wodni, leśni czy polni bracia najczęściej z dusz potępionych osób. Szczególnie samobójstwo przez powieszenie groziło zamianą w demona hulającego w przestworzach. We odłamach chrześcijaństwa (prawosławnym, katolickim i protestanckim) samobójstwo było traktowane jako ciężkie wykroczenie, zaś delikwenta który zdecydowałby się na takie rozwiązanie swoich problem na łez padole czekało potępienie. Samobójców grzebano pod płotem, w anonimowych grobach, w niepoświęconej ziemi. Wieszając się na gałęzi drzewa, samobójca oddawał się we władanie diabłom, które uradowane takim nabytkiem chętnie porywały go ze sobą w przestworza, rozpoczynając szaleńczy taniec, częstokroć przypominający wir powietrzny. Duży udział miały także dusze nieochrzczonych dzieci oraz ladacznic, które jak wiemy zasilały niemal każdy gatunek istot demonicznych. Na terenach Polski najpopularniejszymi demonami związanymi ze zjawiskami atmosferycznymi były latawce i płanetnicy. Oba gatunki różniły się znacznie charakterem działania, latawce były niemal wyłącznie szkodliwymi demonami, podczas gdy płanetnicy mogli sporadycznie pomagać ludziom. Pochodzenie latawców oraz samej ich nazwy nie ma póki co pewnego wyjaśnienia, demon ten może brać swój początek jeszcze w czasach przedchrześcijańskich. Latawiec miał być bardzo wszechstronnym indywiduum, trudnił się mianowicie nie tylko pospolitym szkodzeniem chłopom poprzez niszczeni ich plonów. Latawiec był również zainteresowany łamaniem serc niewieścich i uwodzeniem pięknych dziewcząt. W tym celu był w stanie przybrać postać pięknego, skrzydlatego młodzieńca. Naturalnie po zdobyciu upragnionej dziewczyny demon znikał bez słowa zostawiając biedaczkę załamaną obrotem spraw. Żaden Józek czy inny Kazek nie był już w stanie wygodzić takiej kobiecie. Ciężko cieszyć się pasztetową, gdy jeszcze wczoraj miało się w ustach szynkę parmeńską. Prywatnie zastanawiam się na ile istota lubieżnego demona miała wpływ na powstanie określenia „latawicy”, które to przylgnęło w wiejskiej tradycji do dziewcząt chętnie obdarzających losowych mężczyzn przyjaźnią swego łona, czyli po prostu puszczalskich. Postać latawca przypomina nieco bałkańskiego żmija, który w ostatnich stuleciach przeszedł ewolucję od wężowatego smoka do demona o ludzkiej postaci, tyle że obdarzonego skrzydłami pod pachami. Bałkańscy żmijowie występujący pod postacią pięknych młodzieńców równie chętnie płodzili dzieci z młodymi kobietami. Znacznie częściej bo na terytorium niemal całej Słowiańszczyzny spotykamy tzw. płanetnika, zwanego czasem także chmurnikiem lub obłocznikiem. Sama nazwa płanetnik wywodzi się od planety, więc nie może być określeniem przedchrześcijańskim, a najprędzej późnośredniowiecznym. Płanetnik mógł być demonem zatrudnionym pełnoetatowo w niebiańskich obłokach, który żył w chmurach prowadząc je przed siebie. Mógł być jednak także półdemonem, tj. człowiekiem obdarzonym pewnymi specjalnymi umiejętnościami, które aktywowały się w określonych porach. Pod tym względem nasz płanetnik przypominał zmorę żerującą na śpiących ludziach późną nocą. Płanetnik zamieszkujący chmury mógł przybrać dowolną postać wahającą się od ciemnoskórego mężczyzny aż po łuskowatego smoka. Nie ma jednorodnej tradycji na temat tej persony, wynika to po części z olbrzymiej popularności demonów powietrznych. Zależność od pomyślnych opadów uruchamiał wyobraźnię a ta błyskawicznie zaludniała przestworza różnokształtną menażerią. Wielu chłopów do których dotarli etnografowie w XIX i XX stuleciu mówiło, że niejednokrotnie spotykało w polach wysokich, tęgich mężczyzn o srogim obliczu ciągnących za sobą burzową chmurę na grubej linie. W okolicach Tarnowa żył podobno niegdyś życzliwy ludziom płanetnik o graniastej głowie, olbrzymim ciele, czterech kłach i jednym oku na czole. W zamian za żywność chętnie naganiał on chmury miejscowym. Szczęśliwa wioska, w której mieszkał doświadczony płanetnik – mógł on przyzywać chmury w potrzebie lub odganiać te niepotrzebne lub wręcz niebezpieczne. Etyka pracy płanetników prawdopodobnie nie różniła się dalece od tej spotykanej wśród ludzi i za pomocą spychologii próbowali oni przepychać problemy, tj. burzowe chmury do sąsiadów, a nuż nie zauważą? Wiara w płanetników występujących w ludzkiej postaci była bardzo silna jeszcze w czasach zaborów. Zachowała się autentyczna historia o pewnym rosyjskim urzędniku Nikiforowie, który pod koniec XIX wieku pracował w guberni łomżyńskiej. Człowiek ów budził zainteresowanie swoim specyficznym wyglądem, mianowicie był wysokim mężczyzną o niewiarygodnie długich rękach i sporych dłoniach. Do tego zawsze nosił kapelusz z szerokim rondem i pelerynę. Miejscowa ludność szybko zauważyła, że obecność Nikiforowa dziwnie wpływa na opady deszczu. W jednej miejscowości podczas jego delegacji nie spadła ani kropla deszczu. Podczas gdy wszystkie sąsiednie nawiedziły srogie ulewy. Gdy został przeniesiony do innego miasta sytuacja odwróciła się i deszcze jakoby przyszły za nim. Chłopi mazowieccy wysłali nawet delegację do rosyjskiego gubernatora w Łomży, aby płanetnik Nikiforow został przysłany do ich okolicy. Gubernator prośbę rzekomo wyśmiał, a chłopów przegnał ze swojego gabinetu. Prawdziwości samej relacji nie sposób potwierdzić po ponad stu latach, ale porównując ją z żywymi w tamtych czasach przesądami nie można jej odrzucić. Zachowały się relacje, że jeszcze na początku XX wieku gdzieniegdzie chłopom udawało się przekupić carskich oficerów, aby ci otwierali ogień z dział do nadciągających chmur deszczowych. Taka sytuacja miała miejsce w 1913 roku pod Mławą. Przekupieni Rosjanie otworzyli ogień z dział i muszkietów do nadciągających chmur, grad nie spadł a chłopi byli przekonani, że demon został pokonany, a może nawet zabity. Prywatnie znam ludzi wciąż wierzących, że za chmurami huraganowymi kryją się złe duchy. Poważnie. Ich wiara to amalgamat chrześcijaństwa z prywatnymi urojeniami. Obiecujące pole do popisu dla ambitnego psychiatry. Myślę, że powinniśmy pozwolić im w to wierzyć, tak jak pozwalamy dzieciom czekać na prezenty od św. Mikołaja. To przecież element naszego folkloru, ewoluującego w nieznanym kierunku.
14 minutes | a year ago
02. Demony wodne – rusałki, wiły, boginki
Demony wodne – Rusałki   Ostatnio opowiadałem o topielcach, wodnikach oraz innych wariacjach tych wodnych demonów, z których przynajmniej jednego miałem okazję spotkać na własne oczy w Bieszczadach. Dzisiaj wyjdę z głębin jezior i stawów aby skupić się na demonach zamieszkujących brzegi zbiorników wodnych.   Demony wodne - Rusałki by Mitologika | Słowiańskie Demony https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2019/12/Rusałki-Final.mp3   Pomimo niewątpliwego uroku jaki roztaczały wokół siebie utopce, znacznie ciekawszym zjawiskiem były jednak rusałki, wodne demony występujące najczęściej pod postacią młodych, atrakcyjnych dziewcząt, spotykanych dość często na terenach zamieszkanych przez Słowian Wschodnich, tj. Rosjan, Ukraińców i Białorusinów. W Polsce rusałki spotykano rzadziej, głównie na Podlasiu i wschodnim Mazowszu. Rusałki, zwane również rusawkami, bądź przez złośliwych także ruchałkami, zamieszkiwały wody, jeziora, rzeki a czasami nadbrzeżne zarośla. Były duszami zmarłych nienaturalną śmiercią (bardzo często przez utonięcie) młodych dziewcząt lub mężatek. Czasami opowiadano, że były duszami pomordowanych przez rodziców młodych dziewcząt. Zabijanie dziewczynek nie było rzadkim procederem w prymitywnych społeczeństwach, ale już wtedy pojawiała się świadomość, że może nie jest to takie do końca poprawne rozwiązanie problemu zbyt licznego przychówku. Poza tym za zabicie dziecka groziło wyrodnej matce zakopanie żywcem. Rusałki wszędzie przybierały bardzo podobną formę. Były pięknymi dziewczętami o jasnej karnacji, przeważnie o długich, rozpuszczonych włosach. Chodziły nago bądź w białych koszulach. Ich głowę zdobiły często wianki z nadrzecznych lub wodnych kwiatów, sporadycznie spotykano jednak rusałki przybrane w bogatsze stroje. Możliwe że przed śmiercią były królewnami bądź córkami zamożnych magnatów. Gdzieniegdzie spotykano relacje o starszych rusałkach, prawdopodobnie będących duszami dojrzałych kobiet, które zginęły w ten sam sposób co młodsze koleżanki po fachu. Białorusini często zwali je babami wodnymi lub kazytkami, co pochodzi od rosyjskiego czasownika kazytać – tj. łaskotać. Łaskotanie młodych mężczyzn złapanych nad wodą było bowiem jednym z głównych zajęć tych istot. Warto dodać, że jeżeli pechowiec nie uwolnił się w porę od demonów zostawał załaskotany na śmierć. Polskie rusałki były łagodniejsze od wschodnich koleżanek i rzadko odbierały życie swym ofiarom. Najczęściej były bardzo płochliwe i niechętnie wdawały się w jakiekolwiek relacje z ludźmi. Często można było je spotkać nad brzegami rzek, gdy kijankami prały swoją bieliznę i koszule, poza tym pląsały, śpiewały i wylegiwały się na słońcu. Na widok człowieka bardzo często znikały pod powierzchnią wody. Chętnie straszyły małe dzieci lub zwierzęta gospodarskie, zwłaszcza bydło wypasane nad zbiornikami wodnymi. Na bazie wierzeń w rusałki, wzmocnionych dodatkowo wpływem literatury pięknej, zwłaszcza z okresu romantyzmu powstało wiele opowieści o nieszczęśliwych i często zakończonych tragicznym finałem perypetiach miłosnych młodych mężczyzn i wodnych demonów. Zwłaszcza w wierzeniach białoruskich często spotykamy się z motywem młodego, naiwnego młodzieńca zakochanego bez wzajemności w rusałce. Uczeni poświęcili sporo miejsca zbadaniu genealogii rusałek, dochodząc do interesujących wniosków. Nasze wodne boginki często pojawiały się w wierzeniach Albańczyków, Greków i Rumunów, natomiast zanikały im dalej na Zachód. Wysnuto z tego wniosek, że mogły one wziąć swój początek w starożytnych helleńskich nimfach. Sama nazwa rusałka powstała niedawno, możliwe że dopiero w XVIII wieku. Wywodzi się ona prawdopodobnie ze starorzymskiego święta rusaliów, podczas którego poświęcano róże bogini Karnie. Święto to przyjęło się następnie w chrześcijaństwie jako święto Trójcy, zwane również świętem róż albo różową Niedzielą. Wiara w rusalia wędrowała z Italii przez Bałkany aż do wschodniej Słowiańszczyzny. Generalnie, wydaje się że rusałki nie są pozostałością jakichś dawnych, prasłowiańskich wierzeń, lecz czymś nowszym, wytworzonym w ostatnich stuleciach. Zdecydowanie starsze i bardziej słowiańskie są niejakie wiły – okrutne, wodne demony występujące pod postacią młodych kobiet, które atakowały szczególnie chłopców i dziewczęta a następnie wciągały je pod powierzchnię wody. Występowały bardzo licznie na Bałkanach. Bardzo możliwe, że i nasi przodkowie wierzyli w takie wiły lub wiłki, które pod wpływami chrześcijaństwa stały się rusałkami. Romantyzm zaś znacznie złagodził ich charaktery, dodając im więcej melancholii w miejsce czystego okrucieństwa. Wiły pojawiają się w wierzeniach wszystkich Słowian Południowych a ich charakter nasuwa pewne skojarzenia z germańskimi walkiriami. Podobnie jak bohaterki mitologii nordyckiej, nasze poczciwe, słowiańskie wiły są bardzo niebezpieczne i poruszają się w wirach powietrznych. Ta cecha upodabnia je do całej masy innych demonów, nasuwa również wniosek, że wiły w niektórych rejonach mogły stać się południcami, które jak wiemy również pojawiały się wraz z letnimi wirami powietrznymi jakie hulały po polach. Wierzenia o wiłach na terenie Polski były szczątkowe już w XIX wieku, zazwyczaj jednak uważano, że przybierały postać młodych kobiet, atrakcyjnych z daleka, jednak tracących przy bliższym poznaniu. W sumie tak sobie myślę, że i dzisiaj też dałoby się znaleźć całkiem sporo takich „wiłek”. Miały mieć zielone włosy i trupioblade twarze. Wiły zachowywały się podobnie do rusałek, na naszym obszarze rzadko atakowały ludzi. Częściej straszyły małe dzieci lub wyśmiewały młode dziewczęta, szczególnie te, które straciły swój drogocenny wianek. W wiłach mogły się więc zachować zwyczaje deprecjonujące kobiety, które traciły dziewictwo przed zamążpójściem, co jak wiemy mogło znacznie obniżyć ich wartość na rynku matrymonialnym. Na brzegu bystrego strumienia można było spotkać nie tylko kuszące rusałki, okrutne wiły bądź zbłąkanego utopca. Czasami sielankę zakłócały tajemnicze kobiety piorące bieliznę w swoich kijankach. Lud zwał je boginkami lub mamunami, chociaż miały w sobie również cechy zmór oraz dziwożon. O zmorach już opowiadałem natomiast o dziwożonach opowiem gdy w jednym z najbliższych odcinków wybiorę się do lasu w poszukiwaniu tamtejszych demonów. Boginki występowały pod różnymi postaciami, lecz najczęściej były kobietami w średnim lub zaawansowanym wieku, nagimi bądź odzianymi w białą, lekką szatę. Ich aparycja nie zachęcała do bliższego poznania, świadkowie mawiali, że boginki wyróżniały się długimi, obwisłymi piersiami, które mogły sobie przerzucać przez ramię niczym worek. Piersi tych mogły używać również do walki lub kuszenia młodych mężczyzn, co wydaje się na pierwszy rzut oka dziwne, ale kto wie… Boginki w zależności od regionu mogły być płochliwe, nieufne lub zadziorne, napastliwe i niebezpiecznie lubieżne. Czasami przypisuje się im niecny proceder podmieniania niemowląt. Częściej jednak są głównymi bohaterkami historii na krawędzi taniego porno i jeszcze tańszego horroru klasy Z. Leonard Pełka w Polskiej Demonologii Ludowej podaje ciekawą relację naocznego świadka, górala który rzekomo widywał boginki za młodu w swojej okolicy: „W usypiskak leśnyk siedziały boginki. Dziewki o obstornyk piersiak, co na młodyk chłopów okrutnie były zawzięte. W potokach klaskały piersiami, coby zwabić ku sobie kawalera. Taki, co przyseł ku bogince, omamiony jej urodom, biedny był. Musioł jom pieścić i bośkać potela, jaze go siły opuściły do cna. A kie się prociwioł, biła go tako boginka swojemu piersiami tak długo, pokielo dysoł. O, boginki mocne były, a i jarkie i z chłopami nie śpasowały. Taki, co się im w pazdurki dostoł, całe życie się dziewek i bab wystrzegoł, bo go zmierziały cysto pieknie.” Jak widzimy boginki znane przez górali miały w sobie nieco z rusałek, w tej wersji mogły być też całkiem atrakcyjne. Podania nic nie wspominają o małżonkach tudzież partnerach naszych boginek, stąd nie dziwi zacięcie z jakim polowały na młodych mężczyzn. Czy Słowianie mieli swój ruch mee too? Myślę, że mieli ku temu podstawy. Żyli bowiem w świecie, gdzie przemoc seksualna była powszechna i bardzo często przychodziła wraz z demonami. Kobiety były najczęściej uprowadzane w lasach przez tamtejsze poczwary, ewentualnie jak wierzyli Słowianie z Bałkanów przez żmijów pragnących płodzić wyśmienite potomstwo z dorodnymi białogłowami. Młodzi mężczyźni unikali nabrzeży, gdzie czekały na nich lubieżne boginki i psotne rusałki. Jak już wspomniałem boginki i rusałki często mieszały się z sobą lub innymi demonami. Na to nakładały się wpływy chrześcijaństwa oraz chłopskich fantazji. W efekcie dostajemy nieraz relacje które może analizować tak etnograf jak i psychoanalityk. W Działoszynie nad górną Wartą zachowała się dziwna opowieść o istotach na pograniczu rusałek, wiłów i boginek, które odprawiały dzikie tańce, a czasem nawet mogły zaciągnąć do nich jakichś przechodniów. Biada takiemu nieszczęśnikowi! Z tanecznego korowodu nie sposób było się uwolnić inaczej aniżeli poprzez śmierć. Same zaś tańczące demony zostały podobno ukarane w ten sposób, ponieważ zamiast chodzić do kościoła wolały bawić się w pobliskiej karczmie. W Krasnymstawie z kolei zachowało się podanie o zaczarowanych dziewczętach, które nie przerwały zabawy tanecznej pomimo napomnień miejscowego księdza jadącego z ostatnimi sakramentami do chorej. Zostały za to ciężko ukarane, ponieważ będą musiały tańczyć do końca świata. Ich nogi zdzierają się stopniowo od tańca, ale gdy zostaje juz tylko pół golenia magicznie odrastają a dziewczęta mogą zaczynać taniec od nowa, i tak w kółko. Coś jak z greckim Syzyfem lub Prometeuszem. Rzadko w wierzeniach ludowych pojawiały się importy z zagranicy takie jak syreny lub panny wodne. Najsłynniejsza z nich znajduje się w herbie stolicy Polski Warszawy. Pomimo to, postać syreny nie była szeroko znana przed XIX stuleciem. Większość pseudoludowych legend o powyższych istotach została zwyczajnie zmyślona podczas zaborów, drukowano je korzystając z fali zainteresowaniami taką tematyką. Demony zamieszkujące brzegi rzek, jezior i stawów stanowią bardzo ciekawą menażerię, głównie kobiecą. Chociaż nie miały jednolitego charakteru były nieco łagodniejsze od swoich krewniaków żyjących w głębinach. Czasem kogoś postraszyły, czasem załaskotały, mawiają że na śmierć, poza tym najczęściej prały bieliznę lub tańcowały w szuwarach. Nocami, jak wszystkie demony związane z wodą ożywiały się gdy na niebie pojawiał się księżyc, nieodmiennie kojarzony z magią, płodnością i wodnymi istotami. Bo i sama woda wśród Słowian odgrywała znacznie większą rolę w magii aniżeli w religii.
17 minutes | a year ago
01. Demony wodne – topielce
Demony wodne – topielce   Życie naszych przodków nie należało do najłatwiejszych. Otoczeni z każdej strony przez złośliwe, bezlitosne i krwiożercze demony często musieli odczuwać lęk przed tym co przyniesie najbliższa przyszłość. W polu mogła ich zadusić południca, w lasach i bagnach grasowały biesy i czarty, po zmroku dzieci płakały przez nocnice, bezkost wysysał krew z wszystkiego co żyje, a nawet niewinna libacja w gronie rodziny i przyjaciół mogła skończyć się wizytą upierdliwego gnieciucha. A to tylko skromny wycinek potencjalnych zagrożeń. Nie opowiadałem jeszcze o demonach żyjących w zbiornikach wodnych, które bardzo chętnie przygarniały żyjących do swego królestwa. Najlepiej na stałe. Zapraszam do świata topielców i wodników.   Demony wodne - Topielce by Mitologika | Słowiańskie Demony https://mitologika.pl/wp-content/uploads/2019/12/Topielce-Final.mp3   Nigdzie w Słowiańszczyźnie nie darzono wody czcią porównywalną do kultu jaki spotykał ziemię, słońce lub ogień. Woda pomimo swoich życiodajnych cech budziła także lęk i niepewność. Wbrew powszechnym poglądom o nadnaturalnych uzdolnieniach będących udziałem społeczeństw pierwotnych, nasi przodkowie bali się wody, lasu bądź zjawisk atmosferycznych nie mniej niż my. W sumie to można nawet zaryzykować stwierdzenie, że bali się ich bardziej. Bez butli tlenowych i skafandrów do nurkowania przeciętny Słowianin mógł spędzić pod wodą bezpiecznie zaledwie kilkadziesiąt sekund. W efekcie nawet dno pobliskiego, płytkiego jeziora było dla niego tajemniczą krainą pewną dziwów i magicznych stworzeń. Sztuka pływania również nie była rozwinięta tak jak dzisiaj, nie było kursów, instruktorów i doświadczonych ratowników. Jak z wszystkim w tamtych czasach, najczęściej lekcje pobierałeś od rodziców. Utonięcia były nie tylko częste, ale w wielu wypadkach również niezauważone. Stąd już tylko krok dzielił naszego przodka o oskarżenie tajemniczych istot żyjących w głębi pobliskiego stawu. Lęk jaki Słowianie odczuwali przed wodnymi demonami popychał ich do składania im obfitych ofiar. Mieszkańcy głębin otrzymywali większe dary od demonów domowych i leśnych. Pierwsza wzmianka o demonie wodnym w polskiej literaturze ma miejsce już pod koniec XIII wieku. Wtedy to ludność jednej z miejscowości zaczęła mieć kłopoty z łowieniem ryb w pewnym jeziorze. Zorganizowano więc religijną procesję, księża, rycerze oraz dużo pospólstwa ze świętymi obrazami, śpiewami i wodą święconą. Po odprawieniu nabożeństw zarzucono sieci. Za pierwszym razem nic nie złowiono. Za drugim, coś pogryzło sieci. Za trzecim w sieciach znalazł się przerażający potwór z głową kozła i czerwonymi ślepiami. Procesja rozpierzchła się czym prędzej a potwór oswobodził się z sieci i wrócił do swego apartamentu na dnie jeziora. Historia ta, kojarząca się z podobnymi importowanymi z zachodu opowieściami, może być w pewnym sensie oparta na wierzeniach ludowych, chociaż nie da się już stwierdzić ile w niej wyobraźni kronikarza a ile ludowych wierzeń. W każdym razie głowa kozła jest charakterystycznym wtrąceniem chrześcijańskim. Demony zamieszkujące otchłanie wód zwano topielcami, wodnikami, utopkami, pływnikami, wirnikami a im bliżej niemieckiego obszaru językowego tym częściej mieliśmy do czynienia z Wassermannami. Nie mylić z tym od zabójczej wanny z hydromasażem. Stopniowo, w miarę postępów chrześcijaństwa większość wodnej menażerii była utożsamiana z chrześcijańskimi diabłami, które stopniowo przejmowały również cechy starych, poczciwych i niejednokrotnie głupkowatych biesów i czartów. O ile jednak bies bywał głównie złośliwy, lecz nie zabijał ofiar, o tyle topielce nie ograniczały się jedynie do wynurzania nieszczęśnika w jakimś bagnie. Wolały go utopić zasilając swoje podwodne królestwo. Bardzo szeroko rozpowszechniony był pogląd, że topielcami stawali się samobójcy, którzy odebrali sobie życie przez utopienie. Geneza powstania demonów wodnych różniła się często od lokalizacji. Bestiariusz wodny był zresztą znacznie bogatszy na Warmii i Mazurach aniżeli w Małopolsce. W krainie jezior rzadziej spotykano się z wierzeniami w południce, których miejsce zajmowały gnieżdżące się w zbiornikach wodnych topielce. Topielcem mógł zostać młody mężczyzna odtrącony przez ukochaną dziewczynę, która wolała wyższego i bogatszego sąsiada, który w stajni miał nie kozę, lecz ogiera. Nieszczęśnik rzucał się do pobliskiego jeziora i powracał jako demon, szczególnie łasy na zabawy z młodymi dziewczętami. Podobne historie pojawiały się na terenie całej Polski, z tą różnicą, że topielcami stawały się czasem również młode kobiety bądź mężczyźni uciekający przed powołaniem do wojska. Jedna z takich historii opowiada o młodzieńcu, który przywiązał sobie żelazną obręcz do szyi i tak utopił się chcąc uniknąć powołania do armii carskiej idącej na wojnę z Japonią w 1904 roku. Biedak prawdopodobnie z góry przewidział wynik konfliktu. Topielcem mogło zostać również nieślubne dziecko, utopione przez bezduszną matkę, pragnącą ukryć swoją hańbę przed okolicą. Historie o małych utopiach, czyhających na wyrodne matki również zapełniają wiele stronic w lokalnych podaniach i legendach. W małych miejscowościach, gdzie wszyscy znali wszystkich trudno było ukryć ciążę. Tym większe było zaskoczenie gdy po jakimś czasie oznaki ciąży znikały, a o dziecku ani widu ani słychu. W takich sytuacjach cała okolica od razu podejrzewała, że delikwentka dziecko utopiła, a do miejscowego bestiariusza od razu dołączał nowy topielec, noszący nazwisko matki. W niektórych miejscowościach starsi ludzi byli w stanie przypisać takich spersonalizowanych topielców do każdego zbiornika wodnego. W niektórych grasowało nawet kilku jednocześnie. Szeroko rozpowszechniona była wiara w powstawanie topielców z płodów kobiet, które utonęły będąc w ciąży. W tym jednak wypadku mały demon nie mógł już jednak nastawać na życie matki. Przekleństwo rodzica miało duży udział w późniejszym skazaniu na los topielca. We wsiach leżących na prawym brzegu Pilicy, niedaleko Nowego Miasta istniało podanie o topielicy, która została przeklęta przez matkę, zdruzgotaną tym, że jej latorośl oddała się niechrzczonemu Żydowi. Na wschodnim Mazowszu zachowało się kilka relacji o żydowskich topielcach, które były szczególnie zawzięte na chrześcijan przekraczających rzeki, w których grasowali. Niedaleko Wyszkowa na Bugiem dawno temu przewróciła się łódka z kilkoma Żydami, którzy utonęli na miejscu. Po wielu latach ciągle opowiadano o tym zdarzeniu, a występujące w niektórych miejscach wiry wciąż nazywano żydowskimi. Nie ochrzczeni topielcy z wielką zaciekłością starali się topić chrześcijan w tych miejscach. Często spotykano się także z poglądem, że topielcem mógł się stać ten, kto zażywał kąpieli w niedozwolonych dniach bądź okresach. Kąpiel w niedziele przed południem czy znaczniejsze święta, jak św. Jana (24 czerwca), św. Piotra (29 czerwca) bądź we Wniebowzięcie (15 sierpnia) była niewskazana i mogła obudzić złe moce. Często pojawiał się pogląd, że kąpiel w miesiącach zimowych kończyła się tragicznie co mogło być odzwierciedleniem rzeczywistości. Ludzie zdawali sobie sprawę, że kąpiele w chłodniejszych miesiącach często kończyły się powikłaniami dla zdrowia, więc dorabiali sobie mistyczne wytłumaczenia zakazów takich czynności. Generalnie jednak, w zdecydowanej większości wypadków to samobójcza śmierć przez utopienie była uważana za najczęstszą przyczynę stania się topielcem. Wiemy już skąd brały się topielce, jak jednak wyglądały? Postacie jakie przybrać mógł topielec były skrajnie różne. Bardzo często topielce pozostawały w takiej postaci, jaką miały w momencie śmierci. To pozwalało rozróżniać ich i czasem zwracać się do nich po imieniu jakie nosili za życia. Kilkukrotnie uratowało to życie ich ofiarom, które były w stanie nawiązać dialog z demonem, zawstydzić go jakoś lub wybłagać ocalenie. Przebywanie w wodzie wpływało na ich aparycję, we włosach plątały się wodorosty, odzież była mokra i postrzępiona. Sporadycznie fizjonomia mogła, co zrozumiałe ewoluować w kierunku charakterystycznym dla stworzeń wodnych. Pojawiały się błony pomiędzy palcami stóp i dłoni, skrzela, rybia łuska. Często pojawiała się wzmianka o niewiarygodnej sile jaką demon czerpał z wody, lecz tracił bardzo szybko po wyjściu na brzeg. Stąd walka z topielcem w odmętach jeziora niechybnie prowadziła do katastrofy, lecz na brzegu człowiek miał znacznie większe szanse na sukces. Topielec mógł przybierać postaci zwierząt, najczęściej koni, które samotnie pasły się nad rzekami. Widok pięknego, samotnego rumaka kusił młodych mężczyzn niemal tak samo jak spotkanie młodej, nagiej rusałki. Przed wynalezieniem samochodów to konie wzbudzały te same emocje, które dzisiaj towarzyszą mężczyznom oglądającym nową Teslę albo Porsche. Dosiadanie takiego konia często kończyło się tragicznie – gdy tylko poczuł na sobie jeźdźca, koń gwałtownie ruszał do wody i ginął w jej odmętach razem z ofiarą. Wydaje się, że czasem z topielcami mylono wodne, drapieżne zwierzęta, na przykład szczupaki, które niegdyś spotykano często w naszych rzekach. Szczupakom można przypisać niektóre relacje o topielcach atakujących kaczki lub mniejsze pływające zwierzęta – żaby lub gryzonie. Oprócz ataków zwierząt czy zwyczajnych utopień atakiem demona można było wytłumaczyć także zwyczajne przestępstwa. Ot, jak donoszą etnografowie, nad brzegiem pewnej rzeki, niedaleko dworu w miejscowości o nazwie Kobylanka mieszkało kiedyś rodzeństwo, brat i siostra. Pewnego dnia dziewczyna wracająca do domu została zagadnięta przez nieznajomego, lecz elegancko ubranego mężczyznę, który chciał z nią zatańczyć. Przynajmniej tak wspominali świadkowie. Już nie wróciła do domu. Następnego dnia na brzegu rzeki znaleziono roznegliżowane zwłoki młodej dziewczyny. Ubranie było rozrzucone na brzegu, ciało nosiło ślady przemocy. Dzisiaj zawiadomilibyśmy policję i szukali gwałciciela mordercy, dawniej jednak uznano zajście za napaść topielca, który przybrał postać eleganckiego mężczyzny. Czy można było uniknąć ataku topielca? Generalnie, było to trudne, ale zachowały się relacje o spotkaniach ze szczęśliwym zakończeniem. Wierzenia chrześcijańskie sugerowały noszenie świętych amuletów, na przykład poświęconych krzyżyków na piersiach bądź zwyczajne przeżegnanie się przed wejściem do wody. Sporadycznie topielca można było „zagiąć”, zadając mu jakieś pytanie na które nie znał odpowiedzi. Wydaje się to dziwne, że nasz mokry demon w ogóle chciał wchodzić w jakieś dywagacje z potencjalnymi ofiarami, ale czy może być coś dziwniejszego niż sam fakt, że ktoś wierzył w coś takiego jak topielec? Wracając do meritum, topielca można było zaskoczyć oderwanym od rzeczywistości pytaniem. Bohdan Baranowski podaje ciekawą historię, mianowicie pewna kobieta piorąca bieliznę nad rzeką została z nienacka pochwycona przez topielca i wciągnięta do wody. Niechybnie utonęłaby gdyby nie jej przytomność umysłu. W pewnym momencie krzyknęła do potwora „pozdrowienia od Małgorzaty!”. Zaskoczony topielec przerwał atak i zaczął rozpytywać się o jaką to Małgorzatę chodzi? Zajęty rozkminką co to za Gośka nie zauważył, że ofiara zdążyła już dostać się do brzegu. Podejrzewam, że podobne historie były jednymi z tych, które obdarzeni bujniejszą wyobraźnią wymyślali na poczekaniu aby bawić sąsiadów w trakcie spotkań towarzyskich, przy wódce i ognisku. Z czasem weszły one do podań ludowych, a my po latach możemy z poczuciem wyższości pokiwać głową nad rzekomym zabobonem i naiwnością przodków. W niektórych rejonach Słowiańszczyzny aby uchronić się przed atakami wodnych demonów poświęcano im w ofierze zwierzęta, topione w regularnych odstępach czasu. W Rosji, nad rzeką Oką (dopływ Wołgi) co roku miejscowi chłopi składali się na konia, którego kupowali bez targowania, tuczyli kilka dni a następnie nasmarowawszy mu łeb miodem i uwiesiwszy dwa koła młyńskie u szyi topili w odmętach. W wielu rejonach zamieszkanych przez Słowian spotykano podobne praktyki, z tym że częściej topiono kury bądź gęsi. Z takimi przypadkami spotykano się także w Polsce, gdzie w niejednej miejscowości utopienie kury w odmętach przynosiło rok spokoju. Prawdopodobnie były to echa dawnych wierzeń w przedchrześcijańskie demony, które trzeba było ugłaskać takimi właśnie ofiarami. Niegdyś z lekceważeniem odnosiłem się do podobnych wierzeń. Moje poglądy zmieniły się jednak całkiem niedawno, gdy sam na własne oczy spotkałem topielca. Było to w Bieszczadach, wiosną 2019 roku. Siedząc nocą, przy ognisku z grupą znajomych, wśród których kilku było z mojej grupy rekonstrukcyjnej, usłyszeliśmy nagle ludzki głos dochodzący znad strumyka. Warto tutaj dodać, że paliliśmy ognisko tuż nad wodą. Ludzkie głosy znad strumyka należały do samotnego mężczyzny, głos wskazywał na konsumpcję alkoholu w ilościach mocno przekraczających rozsądne normy. Pomogliśmy mu przedostać się do nas i posadziliśmy Pawła, bo tak zwał się ten topielec nad ogniskiem. Nie byliśmy w stanie dowiedzieć się niczego o jego przeszłości oraz celach poza tym, że szukał noclegu, co było rozsądne jeżeli wziąć pod uwagę, że była już północ. W Bieszczadach. Topielec Paweł zniknął tak nagle jak się pojawił, tuż po północy, prawdopodobnie korzystając z zamieszania jakie zawsze wynika gdy w powietrzu unosi się za dużo procentów, wskoczył z powrotem do swego strumienia i zniknął w nim zostawiając nas samych z zagadką – kim był i czego chciał? Tego nie dowiemy się już nigdy…
COMPANY
About us Careers Stitcher Blog Help
AFFILIATES
Partner Portal Advertisers Podswag
Privacy Policy Terms of Service Do Not Sell My Personal Information
© Stitcher 2020